sobota, 30 marca 2013

Życzenia Wielkanocne :)

Witajcie!



Moc prezentów od zajączka
co koszyczek trzyma w rączkach
Wielu wrażeń, mokrej głowy
w poniedziałek dyngusowy.
Życzę jaja święconego
i wszystkiego najlepszego!

Najlepsze życzenia wielkanocne dla wszystkich czytelniczek bloga Codzienna-dawka-piekna.blogspot.com,

post signature

piątek, 29 marca 2013

Górskie święta

Witajcie!




Z racji poremontowego bałaganu postanowiliśmy wybrać się na święta w góry :)
Pogoda spłatała figla i mamy piękne, białe święta - szkoda tylko, że te wiosenne, a nie zimowe :(
Ech, miałam już nadzieję, że nie będę musiała wyciągać w tym sezonie kozaków z szafy, a tu taka niemiła niespodzianka.
Optymistycznym akcentem wyjazdu jest odwiedzenie mojej ulubionej apteki z olejami, więc spodziewajcie się minihaulu po moim powrocie.
Miłego wieczoru,
Nena

czwartek, 28 marca 2013

Idealny nude w końcu znaleziony?

Witajcie!

Pozostając w temacie mazideł do ust tym razem pokażę Wam jedno z moich ostatnich kosmetycznych odkryć. Co więcej, jest to tani produkt rodzimej marki. Jesteście ciekawe kto to taki?
Drogie Panie, przedstawiam Wam moją nową przyjaciółkę. Celio Nude - oto moje czytelniczki. Zapoznanie Was ze sobą jest dla mnie ogromną przyjemnością!


Opakowanie:
Ładne i klasyczne. Jest dosyć małe i poręczne. Zamykanie na klik daje gwarancję, że zawartość szminki wyląduje na naszych ustach, a nie wnętrzu torebki czy kosmetyczki.

Dodatkowo Celia pakuje te pomadki w całkiem ładne kartoniki:


Daje to gwarancję, że produkt jest nowy i niemacany. Podobają mi się też ekspozytory Celii, w których znajdują się jedynie testery, co również zniechęca (albo wręcz uniemożliwia) testowanie pełnowymiarowych produktów.

Zapach:
Piękny! Owocowy (winogronowy?), słodki, ale nie męczący. Bardzo przyjemny i orzeźwiający. Celia Nude pachnie identycznie jak błyszczyk Bell Air Flow ;)

Konsystencja:
Bardzo, ale to bardzo miękka. Przyjemnie się ją aplikuje na usta, jest niezwykle przyjemna i balsamiczna. Obawiam się jednak o jej wydajność z tego powodu :(
Jeżeli Wasze usta w danym momencie nie są idealne (np. macie suche skórki) pomadka po aplikacji wygląda tak:


Widzicie, jaka mięciutka? Na kilku blogach widziałam, że pomadka podczas wkręcania lubi ocierać się o opakowanie, co powoduje szybsze jej zużycie i wygląda niezbyt estetycznie. W moim egzemplarzu tak się nie stało (jeszcze?), prawdopodobnie z powodu niskich temperatur i niewielkiego zużycia. Boję się jednak, co stanie się z nią latem.

Pomadka całkiem nieźle pielęgnuje usta. Wielkim plusem jest fakt, uczucie nawilżenia i komfortu utrzymuje się o wiele dłużej niż pomadka na ustach :)

Kolor:
Gama kolorystyczna jest dosyć udana. Jak sama nazwa wskazuje, znajduje się w niej 6 nudziaków - od różowych do beży, odcienie czyste i złamane innymi. Z racji, że szukałam beżowego nude bez wahania zdecydowałam się na odcień nr 604, ale kusi mnie jeszcze jakiś róż ;)

Sztyft prezentuje się następująco:


Fajnie, że odcień można stopniować. Po nałożeniu jednej warstwy mamy do czynienia jedynie z delikatnym połyskiem, niemalże pozbawionym koloru. Z każdą następną warstwą pomadka kryje coraz bardziej, ale bez przesady - nawet po nałożeniu kilku warstw dalej pozostaje lekko prześwitująca. Wbrew mojej miłości do matów efekt bardzo mi się podoba :)

Celia Nude 604 na ustach (bez lampy)


I z lampą :)


Trwałość:
Szału nie ma - godzina, max dwie. Podczas posiłku lub picia znika z ust. Trudno jednak spodziewać się więcej po pomadce o takiej balsamicznej konsystencji. Z drugiej strony nikt też nie oczekiwał super trwałości, więc się nie czepiam ;)

Podsumowanie:
Kiedyś Celia kojarzyła mi się tylko i wyłącznie z babcinymi pomadkami. Po zakupie Nude diametralnie zmieniłam opinię na temat tej marki. Fajnie, że polska firma produkuje takie dobre produkty! Dodatkowym atutem jest niska cena (11,90zł za taką jakość? Darmocha!). Szkoda tylko, że trudno ją znaleźć stacjonarnie (polecam małe drogerie).

+ solidne i eleganckie opakowanie
+ przyjemna aplikacja
+ pielęgnacja ust
+ piękny zapach
+ ładne kolory  
+ możliwość stopniowania koloru
+/- trwałość
+/- miękkość
- dostępność

Droga Celio, wypuściłaś na rynek świetny produkt. Ciągle szukam ideału, ale Nude jest mu naprawdę bliska! Oceniam ją na 4+ :)






Wielkie brawa dla producenta, tak trzymać!

Pozdrawiam,

post signature

wtorek, 26 marca 2013

Prezent od L'Occitane

Witajcie!

Macie nowy numer Glamour?
Znajduje się w nim wiele kuponów rabatowych do wykorzystania 13 kwietnia.
Jest również strona zawierająca kupon, który można zostawić w sklepie L'Occitane. W zamian za jego wypełnienie otrzymujemy zestaw 3 miniaturek kremów do rąk :)


W moim zestawie znalazł się krem 20% masła Shea, różany, o zapachu peonii i oczywiście ulotka.
Cieszę się, bo jeszcze nie miałam okazji wypróbować produktów tej firmy, a taki mały kremik sprawdzi się idealnie w torebce i podczas wyjazdów :)

A Wy wypełniłyście swoje kupony? Może macie już swoich faworytów wśród kremów L'Occitane?

Miłego wieczoru,

post signature

poniedziałek, 25 marca 2013

Rouge Bubelle?

Witajcie!

To już mój 100 post! Dodatkowo przedwczoraj napisałyście 1500 komentarz - bardzo Wam dziękuję, że jesteście ze mną, czytacie bloga i komentujecie posty :)

Dzisiaj wracam do tematów ustno-mazidłowych ;)
Niedawno pokazywałam Wam moje zakupy m.in. z promocji w drogerii Hebe. Dzisiejszy post będzie na temat kosmetyku, który widziałyście tutaj :) Jak sugeruje tytuł, mimo wielu pochlebnych recenzji opublikowanych na blogu, setny post nie będzie pozytywny ;)

Pamiętacie jak mocno broniłam się przed balsamicznymi szminkami? Niestety ostatecznie w tym starciu poległam i najpierw kupiłam kredkę Revlon Just Bitten Kissable, potem Celię Nude, a w końcu skusiłam się też na osławioną L'Oreal Rouge Caresse. O ile dwa pierwsze mazidła zdążyłam już polubić, to ostatnie raczej mi nie podchodzi.
Dlaczego? Zapraszam do dalszej części posta :)


Opakowanie:
To zdecydowanie największa zaleta tego produktu. Niestety mój aparat poległ w starciu z tym błyszczącym cudem i zdjęcie nie oddaje jego uroku nawet w połowie :(
Jest śliczne, błyszczące - bardzo eleganckie. Zamykanie na klik gwarantuje szczelność i brak niespodzianek w postaci otwartej pomadki walającej się po całej torebce.


Bardzo podobają mi się też jego góra i dół. Z którejkolwiek strony nie spojrzymy będziemy widziały kolor pomadki. Lubię takie rozwiązanie, oszczędza mi kilka(dziesiąt) sekund grzebania rano w szufladzie w poszukiwaniu pomadki, którą akurat mam ochotę się pomalować ;)

Wnętrze czyli sztyft jest odpowiedniej grubości i maluje się nim naprawdę wygodnie.

Zapach:
Delikatny, świeży, szminkowo-owocowy. Miałam kiedyś błyszczyk Glam Shine o identycznym zapachu :)

Konsystencja:
Miała być wielkim atutem produktu, a okazała się największym zawodem.
Producent reklamuje Rouge Caresse jako połączenie szminki, balsamu i błyszczyka. Niestety w rzeczywistości kiepsko mu się to połączenie udało.
Zgodzę się jedynie z faktem, że kosmetyk ma lekką, niewyczuwalną na ustach konsystencję.
Obiecane nawilżenie to chyba jakiś żart ze strony L'Oreal. Fakt, że nie nawilża jeszcze bym jakoś przeżyła (chociaż skoro to ma być m.in. balsam to powinien to robić!) ale ta pomadka wręcz wysusza moje usta! Takie rzeczy wybaczam jedynie moim ukochanym matowym szminkom. L'Oreal, masz u mnie wielgaśny minus!
Miękka, kremowa konsystencja - niby gdzie ja się pytam? Szminka ma konsystencję o wiele za lekką, żeby można uznać ją za. kremową. Dodatkowo paskudnie podkreśla suche skórki i nierównomiernie pokrywa usta kolorem. Do tego rozpływa się poza ich kontur. Według producenta można ją nakładać bez lusterka i chyba tak zacznę robić, przynajmniej przestanę się denerwować na widok moich ust pomalowanych tym "cudem" ;)


PS: ale moje usta wyszły krzywo na tym zdjęciu! Muszę się przyjrzeć czy faktycznie takie są, czy może to moja frustracja wylała jej adresatkę - szminkę poza ich kontur ;)

Idę do następnego punktu bo zaraz chyba zawieszę komputer od tych żali na pseudofantastyczną konsystencję Rouge Caresse! ;)

Kolor:
Gama kolorystyczna jest bardzo udana, każda z Was z pewnością znajdzie coś dla siebie. Po zakupie jasnej kredki Revlon i Celii Nude zdecydowałam się na czerwoną Rouge Caresse 401 Rebel Red. Prawdę mówiąc żałuję, że nie wzięłam jednego z L'Orealowskich nudziaków, a czerwieni nie wybrałam z Revlon. Trudno, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem (vel źle wybraną szminką), trzeba recenzować dalej ;)


Ładna, prawda? Szkoda, że na ustach wygląda o wiele gorzej. Widziałam, że większość z Was ma jasne odcienie - też tak nierówno kryją? Bo już sama nie wiem czy ten odcień się L'Orealowi nie udał, czy Rouge Caresse tak ma i kropka :(


Widzicie na swatchach drobinki? Nie? Ja też nie, a sztyft ewidentnie je posiada! ;)

Trwałość:
Teoretycznie znika z ust w tempie mistrza olimpijskiego w sprincie. I to bez jedzenia i picia! Praktycznie trochę koloru zostaje na ustach przez dłuższy czas, efekt przesuszonych ust gratis.

Podsumowanie:
Po wielu zachwytach nad tą pomadkach byłam pewna, że pokocham ją od pierwszego maźnięcia. Niestety, tak się nie stało. Dobrze, że zapłaciłam za nią tylko 24zł!

+ ładne opakowanie
+ ładne kolory
+ przyjemny zapach
+ wygodna aplikacja
- wysusza usta
- podkreśla suche skórki
- nierównomiernie kryje
- nietrwała
- cena (bez promocji około 40zł) 

Szału nie ma, więc Rouge Caresse dostaje niską notę 2+. U niektórych być może jest to traktowane na równi z 3=, czyli zaliczone, u mnie niestety nie ;)






Oj L'Oreal zawiodłeś mnie! Spróbuję się z nią jeszcze zaprzyjaźnić ale czarno to widzę :(
Jeżeli lubisz te pomadki i podoba Ci się Rebel Red - pisz, chętnie puszczę ją w świat jeśli znajdzie się chętna :)

post signature

sobota, 23 marca 2013

Dallas

Witajcie!

Niestety nie będzie mowy o wycieczce do USA. Mam jednak nadzieję, że to przede mną ;)
W oczekiwaniu na prawdziwą wiosnę pokażę Wam kosmetyk, po użyciu którego zawsze przychodzą mi na
myśl cieplejsze pory roku ;)


Dallas jest jednym z wręcz kultowych produktów marki Benefit. Bardzo długo się przed nim broniłam ale w końcu dostałam go na gwiazdkę ;) Od tamtego czasu używam go prawie codziennie i jestem zachwycona :)

Opakowanie:
Charakterystyczne dla Benefiitowych produktów i chętnie kopiowane przez innych producentów ;) Tekturowe pudełko, wbrew pozorom dosyć solidne i wygodne w użyciu :) Dodatkowo podoba mi się ich design, uśmiecham się za każdym razem, gdy na nie patrzę ;)

Posiada lusterko i pędzelek, którego co prawda nie używam, ale nie wydaje się być badziewny ;)

Otwarte opakowanie:


I sam pędzelek:


Zapach:
Brak ;)

Konsystencja:
Idealnie pudrowa i zbita. Produkt pyli się w małym stopniu, a dodatkowo jest fantastycznie napigmentowany. Z jednej strony jest dzięki temu niezwykle wydajny (przez 3 miesiące prawie nie zauważyłam ubytku), z drugiej zaś należy uważać (szczególnie przy pierwszym kontakcie) żeby nie przesadzić z jego ilością ;) Na szczęście dobrze się rozciera, więc istnieje spora szansa na uratowanie nawet najgorzej nałożonego różu ;)

Widzicie ślady zużycia? ;)



Kolor:
Wspaniały! Brudny, złamany brązem róż tudzież brąz, złamany różem - jak kto woli :) Do mojej karnacji pasuje idealnie. Używam go tylko jako różu, od brązowienia mam Hoolę. Dallas na skórze wygląda zdrowo. Ożywia karnację i dodaje kolorków nawet w środku zimy. Odcień jest dosyć twarzowy i przy odrobinie wprawy można ładnie stopniować efekt. Ogromną zaletą jest fakt, że jest bezdrobinkowy i odcień na skórze jest identyczny z tym, co widzimy w opakowaniu.

Tak prezentuje się nałożony na rękę (jedyny raz, kiedy użyłam dołączonego do opakowania pędzelka ;) )


Przypomina Wam zdrową, opaloną skórę? Mi jak najbardziej kojarzy się z latem!

Trwałość:
Fenomenalna! Bez względu na użyty podkład czy BB cream oraz puder, magia Dallas trwa od jego nałożenia do demakijażu. Przez wiele godzin nie blednie i nie utlenia się. Jestem zachwycona!

Podsumowanie:
Świetny kosmetyk, jeden z moich ulubieńców. Cena w Sephorze (149zł) nie zachęca, ale od czego są promocje -20 czy -30 % :) Jeżeli jeszcze się wahacie to strzeżcie się - kusicielka Nena jest blisko ;)

+ ładne i praktyczne opakowanie
+ wydajność
+ świetna pigmentacja
+ kolor
+ efekt
+ trwałość
- cena

Biorąc pod uwagę wydajność nawet cena bez promocji wydaje się być nieco bardziej przyjazna ;) W związku z tym przymykam na nią oko i oceniam Dallas najwyżej, jak tylko mogę - na 5!

 




Na swoją recenzję czeka jeszcze Hoola :) A Wy macie już swojego Benefitowego ulubieńca, czy wolicie tańsze zamienniki w stylu MeMeMe czy W7? ;)

Miłego weekendu!

post signature

piątek, 22 marca 2013

Mineralne usta

Witajcie!

Panowie właśnie wykańczają mój salon - uff, wreszcie!
Może w końcu będę miała gdzie zrobić nowe zdjęcia :)

Po porażce z niebłyszczącym błyszczykiem ELF nadeszła pora na jego mineralnego brata :) Jesteście ciekawe jak się sprawdził? Zapraszam do lektury dzisiejszej recenzji :)


Opakowanie:
Klasyczne, błyszczykowe. Niewielkie, dzięki czemu zmieści się w najmniejszej torebce i kieszeni. Mieści w sobie 6,5ml produktu i ma szczelne zamknięcie. Napisy są trwałe, nie ścierają się, więc mimo noszenia w torebce błyszczyk nie traci na swojej wizualnej atrakcyjności ;)
Zakrętka jest wygodna, dobrze trzyma się ją w dłoni (w przeciwieństwie do np. wielgaśnej zakrętki Rimmel Vinyl Max).

Podobnie jak całe opakowanie i aplikator jest standardowy aż do bólu. Z drugiej strony - po co psuć coś, co jest najzwyczajniej w świecie dobre? Aplikator nabiera porcję kosmetyku wystarczającą do jednorazowego pomalowania ust. Operuje się nim wygodnie i rozprowadza produkt jednolitą warstwą. Nie mam się do czego przyczepić.


Zapach:
Tutaj mam mały problem. Czasami czuję bardzo delikatny, przyjemny aromat (a może to po prostu wina mojego wyczulonego nosa chemika? ;) ), a czasami nic. Myślę jednak, że nie okłamię Was pisząc o tym kosmetyku, że jest prawie bezzapachowy.

Konsystencja:
Gęsta i nieco klejąca - uważajcie przy rozpuszczonych włosach! ;) Nie jest to jednak gęstość uciążliwa. Błyszczyk pielęgnuje usta i chroni je, jest więc idealny na chłodniejsze pory roku. Na lato jest moim zdaniem trochę za ciężki. Dodatkowym atutem jest jego wydajność, co czyni cenę 3,5 funta śmiesznie niską, jak tak dobry produkt.

Kolor:
Do wyboru mamy 10 odcieni. W gamie znajdują się głównie delikatne i twarzowe odcienie. Zdecydowałam się na Daring, który w opakowaniu wygląda na wściekłą, drobinkową malinę. Na ustach drobinki są widoczne w stopniu minimalnym i tylko lekko rozświetlają usta. Sama malina traci na intensywności pozostawiając efekt podbicia naturalnego koloru ust. Kolor ten poleciła mi moja koleżanka (dzięki Justyna! :* ) i okazał się strzałem w dziesiątkę :)


Trwałość:
Świetna! Błyszczyk wytrzymuje na ustach nawet kilka godzin. Jedzenie lub picie sprawia, że połysk traci na intensywności, nie znika jednak z ust w całości. Nawet po kilku godzinach od aplikacji mam uczucie wypielęgnowanych ust.

Podsumowanie:
W śmiesznej cenie dostajemy świetny kosmetyk. Polecam go gorąco wszystkim fankom gęstych błyszczyków, ale nie tylko! :) Sama jak dobrze wiecie wolę pomadki, ale ELFowi udało się podbić moje serce, może i Was zachwyci? W 100% mineralny to on chyba nie jest, ale patrząc na jego jakość wybaczam to producentowi ;)

+ wygodne opakowanie
+ wygodny aplikator
+ wydajność
+ trwałość
+ efekt
- kleistość

Mimo wszystko mam nadzieję, że kiedyś uda mi się doczekać nieklejącego, trwałego błyszczyka ;) Zanim to nastąpi daję ELFowi mocne 4+ :)






Nie mogę uwierzyć, że wyprodukowała go ta sama firma, co wspomniany już niebłyszczący bubel!

Miłego piątkowego popołudnia! :)

post signature

czwartek, 21 marca 2013

Kokowanilia

Witajcie!

Chyba dobrze trzymacie kciuki za moich remontowych fachmanów - obiecali jutro skończyć :D

Mam już dosyć tych beznadziejnej jakości zdjęć i zamiast obiecanego mazidła do ust zapraszam na recenzję żelu pod prysznic Balea Kokos i kwiat Tiare, który wygrałam w rozdaniu na blogu Swirl Pearls :) Bardzo się ucieszyłam z nagrody, gdyż inaczej pewnie nie miałabym okazji wypróbować kosmetyków tej marki :) Na swoją kolej czeka jeszcze balsam do ciała z tej serii ;)


Opakowanie:
Standardowe dla kosmetyków tego typu. Jedyne, czego mogę się przyczepić to fakt, że butelka jest pokryta folią (?) z nadrukiem, przez co jest nieprzezroczysta i nie widać stopnia zużycia produktu. Szkoda, bo lubię wiedzieć, że żel się kończy ;)
Butelka nie ślizga się w mokrych dłoniach, a zamknięcie jest szczelne.


Dziurka jest w sam raz - można wylać odpowiednią ilość produktu, więc nie marnujemy żelu :) Plusem jest także pojemność 300ml, czyli o 50ml więcej od standardowej.

Zapach:
Nie wiem jak dokładnie pachnie kwiat Tiare . Kosmetyk ma aromat kokosowo-waniliowy. Słodki, ale bez przesady. Może więc Tiare ma w sobie coś z wanili? ;)  Zapach jest przyjemny, ale nie mdły. Po prysznicu nie utrzymuje się na skórze. Oceniam go jak najbardziej pozytywnie.

Konsystencja:
Niemalże doskonała! Ani za rzadka, ani za gęsta. Nie spływa z rąk i ląduje dokładnie tam, gdzie chcemy myjąc nasze ciało, a nie wannę czy kabinę prysznicową. Jak (mam nadzieję) widać na zdjęciu produkt ma odcień perłowy.



Działanie:
Nie nawilża skóry. Całe szczęście również jej nie wysusza. Dobrze myje i nie pozostawia lepkich warstw i innych tego typu atrakcji, więc ogólnie działanie na plus.

Podsumowując:
Całkiem fajny kosmetyk :) Bardzo cieszę się, że miałam okazję go wypróbować i chętnie wypróbuję inne warianty zapachowe. DM - zapraszamy do Polski! :)

+ zapach
+ właściwości myjące
+ konsystencja
+ wygodna butelka
- nie widać stopnia zużycia produktu

Nie jest to żel doskonały, więc dostaje ode mnie 4 :) Brakuje mi tylko nawilżenia a'la Dove, wtedy byłby moim ideałem!





W zapasie czeka już Radox kupiony za grosze w Super-Pharm ;)

PS: Czy u Was równie deszczowa "wiosna" jak u mnie? :(


Pozdrawiam pełna kurzu we włosach,

post signature

środa, 20 marca 2013

Niekończąca się historia...

Witajcie!

Jak sugeruje tytuł końca (remontu) nie widać.

źródło: mama-bloguje.blogspot.com


Na szczęście w tym tygodniu przyszli bardziej ogarnięci fachowcy ale nasz "cudowny" pokój nie ułatwia im pracy.
Mam nadzieję, że w okolicach weekendu uda mi się wrócić do normalnego trybu życia, bo to już drugi tydzień w iście spartańskich warunkach.

Trzymajcie kciuki za słoneczko jutro, może w końcu uda mi się pokazać Wam którąś z moich nowości :)

Weekendzie ( i wiosno!), nadchodź w końcu! :(

Pozdrawiam gorąco zza płyt gipsowych,

post signature

poniedziałek, 18 marca 2013

Marcowe zakupy - odsłona druga

Witajcie!

Czy u Was remonty też ciągną się niczym Moda na Sukces, mimo zapewnień szybkiego ich końca? Niestety z obiecanego tygodnia zrobiły się dwa i możecie sobie tylko wyobrazić jacy jesteśmy wściekli. Całe szczęście, że chociaż udało mi się zdobyć przyzwoity internet!

Nie lubię siedzieć w bałaganie, więc trzeba było znaleźć sobie jakieś zajęcia ;) Tym samym lądowałam na zakupach o wiele częściej niż planowałam, co poskutkowało kilkoma nowościami w kosmetyczce ;)


Tym razem skupiłam się głównie na oczach ;)
Wizyta w Hebe w dniu promocji -40% na kosmetyki Maybelline zaowocowała kolejnym, już szóstym, Color Tattoo od Maybelline. Skusiłam się na biały 45 Infinite White. Jego głównym zadaniem miało być rozświetlanie wewnętrznych kącików oka ale w akcie desperacji (na czas remontu jestem odcięta od mojej szuflady skarbów :( ) nałożyłam go na całą powiekę i wyglądał całkiem nieźle :) Kosztował niewiele ponad 13zł! Niestety aparat przy tym okropnym świetle skapitulował, więc możecie zobaczyć go tylko na zdjęciu zbiorczym



W Inglocie kupiłam ładny, matowy, ciemny granat Matte 321, który zastąpi pokruszony granat My Secret. Za kółko standardowo zapłaciłam 10zł.

Pamiętacie moje zakupy w Naturze podczas promocji cieni Kobo Mono? Łupami chwaliłam się tu i tu. Aktualnie w promocji za 6,99zł jest seria Fashion :) Miałam na oku kilka odcieni, więc tego zakupu nie mogę zaliczyć do spontanicznych :) Wybrałam kolory:
- 206 Copper
- 207 Gold
- 209 Bronze
- 212 Turquoise

Swatche będą po remoncie, bo razem z kosmetykami odcięto mnie również od pędzli :(

Będąc w Naturze, za namową znajomej, kupiłam organizer do torebki, który w promocji kosztuje 14,99. Zobaczymy czy i u mnie się sprawdzi ;)


Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym zapomniała o produktach do ust ;)


W końcu w Naturze pokazały się tinty Essence. Czekałam na ten produkt, więc bez zastanowienia wrzuciłam go do koszyka. Z 4 kolorów dostępne były 3 - 01 Hot red, który wybrałam (jasny czerwony, który w realu bardziej wygląda mi na ciemny róż), 02, który ma być ciemną czerwienią i 03 reklamowany jako brzoskwinia (a może pomarańcz)?
Widoczny na zdjęciu kartonik jest pusty od góry (nie rozumiem po co kartonik w takim razie). Spodziewałam się też miękkiej tubki, która okazała się być zwykłym, twardym plastikiem. Oby wrażenia naustne były lepsze ;) Tinty kosztują 8,99zł.

Pomadka L'Oreal Rouge Caresse trafiła do mnie w zeszły poniedziałek, dzięki promocji -40% na L'Oreal (w Hebe oczywiście ;) ). Planowałam błyszczyk z tej serii ale ich nie było, skusiłam się więc na tą pomadkę w zawrotnej cenie 23,99zł. Po dłuższym rozmyślaniu wybrałam kolor 401 Rebel red. Celię i Revlona kupiłam w jasnych, nudziakowych odcieniach, więc dla równowagi musiałam wybrać czerwień ;) Swoją drogą ten nudziak od L'Oreala miał całkiem ładny odcień. Po kilku użyciach nie jestem w pewna, czy ten zakup jest trafiony. Kolor jest piękny ale sama szminka na razie mnie nie zachwyca :(

Dla twarzy zamówiłam kolejne 2 Colorstaye, które dopiero do mnie jadą :)

Wpadłam też do kilku sklepów z ciuchami i stałam się posiadaczką czekoladowej, skórzanej kurtki New Look i seledynowych tregginsów z Bershki :) Wiosno, przybywaj!


Pozdrawiam zza remontowego bałaganu,

post signature

niedziela, 17 marca 2013

Błyszczyk, który nie błyszczy?

Witajcie!

Jakiś czas temu koleżanka zamówiła dla mnie kilka kosmetyków ELF. Wśród nich znalazły się głównie kosmetyki do twarzy (3 pudry, krem tonujący i róż), ale nie zabrakło i mazideł do ust w postaci dwóch błyszczyków.
Zapraszam na recenzję jednego z nich.


Hypershine Gloss kosztował dosłownie grosze, bo nawet nie jednego funta. Producent obiecuje połysk niczym tafla (czyżby miała to być zasługa parafiny, która jest głównym składnikiem kosmetyku?). Skusiła mnie niska cena i wygodne opakowanie.
Niestety, są to główne zalety tego produktu.

Opakowanie:
Jak widzicie na powyższym zdjęciu błyszczyk znajduje się w opakowaniu z pędzelkiem. Kosmetyk wyciska się obracając plastikową końcówką opakowania. Jest to wygodne rozwiązanie, dzięki któremu na pędzelku ląduje odpowiednia porcja kosmetyku.


Sam pędzelek jest poprawny, nie mam mu nic do zarzucenia. Równomiernie aplikuje kosmetyk i jest bardzo wygodny w użyciu.

Zapach:
Bardzo przyjemny aromat cukru waniliowego, niewyczuwalny na ustach.

Konsystencja: 
Z jednej strony delikatna, z drugiej nieco klejąca. Produkt nie jest wyczuwalny na ustach. Opakowanie mieści skromną porcję kosmetyku, ale dzięki wykręcanemu mechanizmowi jest on dosyć wydajny. Bez problemu można go nakładać bez użycia lusterka. Nie wysusza ust, ale też ich nie pielęgnuje.

Kolor:
Z 8 dostępnych odcieni wybrałam dla siebie Bubblegum. Miałam nadzieję, że błyszczyk nieco podbije kolor moich ust i nada mu faktycznie blask godny nazwy hypershine. Po pierwszej aplikacji przeżyłam nie lada rozczarowanie! Kolor jest bardzo transparentny - zgadza się, o taki efekt mi chodziło. Niestety hypershine chyba zaginął podczas transportu, zobaczcie same!


Większy połysk daje mi masełko Nivea, balsam do ust Palmers, czy też łyk wody mineralnej . Po pierwszym użyciu przez dobre 10min patrzyłam w lustro zastanawiając się, czy aby na pewno pomalowałam usta ;) Błyszczyk sprawia, że usta wyglądają zdrowo i naturalnie ale przyznajcie, czy takiego efektu oczekiwałybyście po zapewnieniach wielkiego połysku niczym tafla? Wątpię! Nie pomaga nawet nałożenie kilku warstw kosmetyku, efekt jest paskudny (a blasku jak nie było, tak nie ma).

Trwałość:
Przeciętna. Bez jedzenia i picia "błyszczyk" utrzymuje się na ustach około 2 godzin.

Podsumowanie:
Zamówiłam ten produkt z myślą o noszeniu w torebce i używaniu bez lusterka. Niestety zawiodłam się. Usta nie wyglądają źle - prezentują się bardzo zdrowo, ale nie tego szukałam. Na szczęście drugi błyszczyk tej marki jest o wiele lepszy ;)

+ wygodne opakowanie
+ piękny zapach
+ ładne, transparentne kolory
+ cena
- brak blasku

Niestety błyszczyka, który wbrew nazwie nie błyszczy, nie ocenię wyżej niż na 1, którą przyznaję właściwie ze względu na wygodne opakowanie.






Dobrze, że to jedyny taki bubel wśród moich ELFowych łupów. Reszta kosmetyków tej marki mnie zadowala (mniej lub bardziej) ;)

Miałyście styczność z błyszczykiem, który nie błyszczy?

Pozdrawiam,
post signature

piątek, 15 marca 2013

Kremowy demakijaż

Witajcie!

Po recenzjach wielu kosmetyków do makijażu przyszła pora na produkt, którym można ten makijaż zmyć. Jest to jeden z moich zakupowych łupów z UK ale czasami w PL widuję kremy tej marki - może i ten specyfik uda Wam się tu kupić?

Za pierwszym razem był to zakup spontaniczny, spowodowany promocją w Super Drugu i reklamą w jakiejś brytyjskiej gazecie z wizerunkiem dziewczyn z Girls Aloud ;) Pamiętam, że Cold Creme firmy Pond's kosztował wtedy śmieszne grosze - chyba niecałe 2 funty. Czy były to dobrze wydane pieniądze? Zapraszam na recenzję! :)


Opakowanie:
Ciężki, szklany słoiczek z różową zakrętką. Był zapakowany w zafoliowany kartonik, więc na pewno nikt przede mną go nie używał. Wydaje mi się, że miał jeszcze w środku plastikowe zabezpieczenie.
Słoiczek jest przezroczysty, dzięki czemu widać stopień zużycia produktu. Jest on okrągły, więc nie będzie problemu z wydobyciem resztek produktu z rogów opakowania (bo ich nie ma). Otwór jest dosyć spory, więc nabranie kremu na palce lub wacik nie stanowi kłopotu.



Zapach:
Ciężki i dosyć intensywny. Kojarzy mi się z babcinym kremem. Teoretycznie może męczyć, na szczęście mamy styczność z tym produktem tylko przez moment :)

Konsystencja:
Gęsty, treściwy, biały krem. Wystarczy jego niewielka ilość, więc jest niezwykle wydajny.


Jest dosyć ciężki i odżywczy. Myślę, że działa pozytywnie na moją skórę, jednak boję się go zostawić bez zmywania - nie przepadam za uczuciem ciężkości. Jest to przecież krem do demakijażu (a nie odżywczy krem na zimę, co mogłaby sugerować nazwa) i na tych właściwościach się skupię.

Właściwości:
Jak radzi sobie ze zmywaniem? Zobaczcie same!
Nałożyłam na rękę kilka łatwiej i trudniej zmywalnych kosmetyków:

Od lewej: szminka Rimmel Lasting Finish Kate Moss, podkład Revlon Colorstay, wodoodporny tusz Oriflame, liner Essence, róż Dallas od Benefit, kamuflaż z palety Beauties Factory i korektor Affinitone od Maybelline
Do zmycia... Gotowi...

Start!


Jak widać największym problemem okazał się być wodoodporny tusz, ale producent nie obiecywał zmywania tego typu kosmetyków. Z podkładem, różem, korektorem i kamuflażem poradził sobie bez większego problemu. Liner i szminkę także zmywa całkiem nieźle. Jedyne, co mu przeszkadza to tusz.

Podsumowanie:
Demakijaż za pomocą Cold Creme jest naprawdę przyjemny, o ile nie używamy wodoodpornych kosmetyków. Nie stanowi to problemu, gdyż do takich produktów używam dwufazówki Bielendy. Najchętniej stosuję Pond's, gdy mam do zmycia tylko podkład, puder, róż, korektor i zwykły tusz do rzęs - wtedy sprawdza się idealnie. Dodatkowo jest o wiele bardziej wydajny od płynów micelarnych. Jeżeli tylko będziecie miały okazję polecam go wypróbować!

+ wygodny słoiczek
+ wydajność
+ przyjemny w użytkowaniu
+ całkiem nieźle zmywa makijaż
- zapach, który nie każdemu przypadnie do gustu
- dostępność

Ilekroć jestem w UK kupuję ten produkt z prawdziwą przyjemnością! :)
Pond's masz ode mnie 4 :) Jak wprowadzisz ten produkt do Polski, dostaniesz dodatkowego plusa ;)




Jestem ciekawa, czy którakolwiek z Was miała okazję go używać :) Jacy są Wasi faworyci wśród kosmetyków do demakijażu?

Pozdrawiam,

post signature