środa, 30 kwietnia 2014

Etude House - BB idealny

Witajcie!

Na temat BB creamów było już na blogu trochę. Posty dotyczyły głównie kosmetyków made in Asia, które moim zdaniem są o wiele lepsze od europejskich kremów tonujących sygnowanych tą samą nazwą. Tutaj poznacie bliżej Misshę Perfect Cover, a tu Skin79. Przygotowałam również swatche porównawcze wszystkich posiadanych przeze mnie azjatyckich BB, znajdziecie je tutaj. Dzisiaj nadeszła pora na recenzję kolejnego BB - Etude House Precious Mineral BB Cream Bright Fit (dłużej się nie dało?).


Opakowanie:
Jak większość posiadanych przeze mnie azjatyckich BB Etude House również jest zapakowany w tubkę z pompką airless. Podoba mi się szata graficzna i połączenie delikatnego różu z fioletem.


Wracając do aspektów praktycznych opakowania - pompka działa bez zarzutu i każdorazowo wypluwa z siebie równomierną  porcję produktu.

Zapach:
Bardzo delikatny, kwiatowy. Podoba mi się.

Konsystencja:
Odrobinę mniej gęsta i treściwa od Misshy PC i Skin79.


Precious Mineral rozprowadza się lepiej od powyższych i łatwiej zmywa. Dodatkowo musi być odrobinę uboższy w silikony, bo nie zapycha jak np. Missha nie zmyta olejkiem hydrofilowym. Niestety posiada największą (z mojego punktu widzenia) wadę kosmetyków azjatyckich - wybiela skórę. Nie tak agresywnie jak Skin79, ale jednak wybiela :(

Kolor:
Kosmetyki azjatyckie słyną z mega jasnych kolorów o lekko ziemistym odcieniu. Etude House oferuje nam do wyboru 4 kolory, mój jest oznaczony nr 3 - ładny, ciepły beż, sporo ciemniejszy od wielu azjatyckich BB i dodatkowo pozbawiony całej tej ziemistości.
Na zdjęciu powyżej widzicie BB na ręce, a tak prezentuje się po roztarciu:


Po chwili kolor bardzo ładnie stapia się ze skórą i pozostawia na skórze charakterystyczny glow, nie mylić z chamskim brokatem lub połyskiem a'a bombka choinkowa ;)


Po aplikacji prezentuje się bardzo naturalnie. Skóra wygląda na zdrową i gładką. BB lekko kryje przebarwienia i niewielkie niedoskonałości, ładnie wyrównuje kolor skóry. Jestem zadowolona.

Trwałość:
Wygląda nienagannie przez jakieś 6-8 godzin, ale do 12 nie wymaga większych poprawek. Z czystym sumieniem mogę nałożyć go rano i zapomnieć ;)

Wydajność:
Do aplikacji na całą twarz wystarczy jedna, półtorej pompki. Mam wrażenie, że nigdy mi się nie skończy ;)

Podsumowanie:
Obecnie to mój nr 1 wśród azjatyckich BB na okres jesień - wiosna, latem wróci do łask Skin Food :)

+ estetyczne opakowanie
+ niezawodna pompka
+ ładny zapach
+ łatwa aplikacja
+ bezproblemowe zmywanie
+ nie zapycha
- wybiela
+ 4 kolory do wyboru
+ kolor ładnie się stapia ze skórą
+ ładny efekt glow
+ wydajność
+ trwałość

W skrócie - piątka :)





Chyba ostatnio za dużo dobrych ocen wstawiam ;)

PODPIS

sobota, 26 kwietnia 2014

Chubby Stick - niedościgniony pierwowzór?

Witajcie!

Ręka w górę, która nie ma w swoich zbiorach ani jednej szminko-kredki!


...nie widzę Waszych rąk. Nic w tym dziwnego, w końcu od kilku miesięcy pomadki w kredce dosłownie podbijają nasze serca (a raczej usta) i niemalże każda firma ma w ofercie podobny produkt. Kto był pierwszy? Oczywiście Chubby Stick od Clinique.


Opakowanie:
A to niespodzianka - kredka! :D Bardzo estetyczne, srebrne wstawki i reszta opakowania w kolorze sztyftu. Skuwka siedzi mocno i na pewno sama się nie otworzy. Mechanizm wysuwania działa bez zarzutu. Jak na produkt górnopółkowy, przynajmniej teoretycznie, przystało napisy nie ścierają się.


Sam sztyft ma kształt ołówka i ma mniejszą średnicę niż produkty konkurencji (Bourjois, Astor, Revlon).

Zapach:
Skoro to kredka, Clinique poszło za ciosem serwując nam produkt o aromacie... kredek świecowych ;) Przypomina mi dzieciństwo, ale części z Was pewnie się nie spodoba.

Konsystencja:
Gęsta i treściwa, wręcz woskowata - bardzo spójny ten produkt ;) Nie myślcie jednak, że utrudnia to aplikację - kosmetyk gładko sunie po ustach pokrywając je równomierną warstwą koloru. Nawilża i pielęgnuje, oczywiście sporo brakuje mu do Tisane czy pomadek Sylveco, ale z założenia to kolorówka, a nie pielęgnacja więc jestem zadowolona :)

Kolor:
Mama miała trudne zadanie - poprosiłam o odcień, którego jeszcze nie mam (a jest w ogóle taki?). Wybrała 07 Super Strawberry i muszę przyznać, że dobrze wybrała ;)


Odcień wpisuje się w hasło "my lips, but better". Jest odrobinę bardziej różowy i chłodniejszy od moich ust, ale bardzo, bardzo mi się podoba.


Delikatny i naturalny, w sam raz na dni, w które nie chce mi się bawić z moimi ulubionymi matowymi MACzkami ;) Nie da się z nim przesadzić i spokojnie można malować usta w biegu, kiedy lustra znajdują się daleko poza zasięgiem naszego wzroku.

Trwałość:
Bardzo dobra. Ze względu na woskowatą konsystencję dobrze łączy się z ustami i zjada dopiero po kilku godzinach.

Wydajność:
Również bardzo dobra, do jednorazowego pomalowania ust wystarczą dosłownie dwa pociągnięcia sztyftu.

Podsumowanie:
Nie dziwię się, że Chubby Stick jest tak chętnie kopiowany przez inne marki. Chociaż nie mogę mu nic zarzucić polubiłam też niektóre jego kopie - balsamiczne masełka Astor, mentolowego Revlona z postawowej serii (najbardziej podobny do Chubby) i lekkie jak piórko Bourjois.

+ eleganckie opakowanie
+ wygodny kształt sztyftu
+/- zapach kredek świecowych
+ zaskakująca konsystencja
+ pielęgnacja ust
+ ładny, delikatny odcień
+ trwałość
+ wydajność

Sprawiedliwe 4+ :)





Która szminko-kredka jest Waszą ulubioną?

PODPIS

piątek, 25 kwietnia 2014

Kolejny dobry krem Sylveco

Witajcie!

Sucharki mam dzisiaj dla Was produkt idealny. Mały i naturalny. Jesteście ciekawe? :)


Opakowanie:
Krem brzozowo-nagietkowy z betuliną jest zapakowany z zakręcany słoiczek o pojemności 50ml. Jak przystało na markę Sylveco ukryty jest w bardzo estetycznym kartoniku.


 Opakowanie zewnętrzne z każdej strony ukazuje naturalne korzenie produktów Sylveco.


Sam słoiczek ma w środku dodatkowe plastikowe zamknięcie poprawiające szczelność. Osobiście preferuję airlessy, ale w przypadku tego produktu opakowanie z pompką byłoby mistrzem zacinania się. Słoiczek dobrze pasuje do konsystencji tego kosmetyku, w dodatku jest dosyć solidnie i porządnie wykonany.

Zapach:
Naturalny z nagietkiem w tle. Mojego nosa nie razi, ale amatorki słodkich i chemicznych zapachów nie będą zachwycone.

Konsystencja:
Gęścioch stulecia. W opakowaniu. Na skórze zmienia swoją konsystencję na rzadszą (efekt olejków w składzie), dzięki czemu dobrze łączy się ze skórą.


Wchłania się dosyć szybko, ale pozostawia po sobie lekko błyszczącą warstwę, która wbrew pierwszemu wrażeniu wcale nie jest tłusta. Ze względu na zawartość naturalnych olejków produkt może się odrobinę rozwarstwiać (uściślając - na górze wyodrębnia się nieco bardziej tłusta, żółta warstwa), co widać na zdjęciu powyżej - nie jest to jednak wada produktu i nie świadczy o jego zepsuciu się, wystarczy wziąć szpatułkę i wymieszać :) Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ Sylveco nie dodaje tony chemicznych emulgatorów :)

Działanie:
Krem doskonale nawilża, natłuszcza i uelastycznia skórę. Najczęściej używam go na noc, jednak zdarza mi się zaaplikować go o poranku (np. dzisiaj :D ) w dniu sucharka ;) Wbrew pozorom nieźle sprawdza się pod makijaż i wcale nie skraca jego trwałości. Co ważne - działanie nie jest jedynie powierzchowne, a długotrwałe. W momentach większego przesuszu ratuje mnie na długo nawet gdy zaaplikuję go raz na kilka dni.

Wydajność:
Bardzo dobra, do posmarowania całej twarzy wystarczy jedynie odrobinka kosmetyku.


Mam nadzieję, że zdążę go zużyć przed upływem daty ważności.

Skład:
Jak to u Sylveco - naturalny :)


Nawet nie mam co analizować, składniki mówią same za siebie :) Z emulgatorów mamy sodium stearate i citric acid jako regulator pH i naturalny konserwant.

Podsumowanie:
Jestem bardzo zadowolona i na pewno to nie ostatni słoiczek tego kremu :) Marzę jednak o wersji 30ml, którą łatwiej byłoby mi zużyć w ciągu 3 miesięcy :)

+ estetyczna szata graficzna
+ wygodne opakowanie
+ bezproblemowa aplikacja

- rozwarstwianie się, które niektóre osoby może w pierwszej chwili zaniepokoić
+ rewelacyjne działanie
+ wydajność

Czyżby kolejna 5 dla Sylveco? Zdecydowanie tak :) Mam nadzieję, że pozostałe produkty tej marki znajdujące się w moich zapasach otrzymają równie wysokie noty :)





Pozdrawiam prawie weekendowo :)

PODPIS

czwartek, 24 kwietnia 2014

Kamuflaż Catrice - maskujący hit za grosze

Witajcie!

Swego czasu bardzo chwaliłam kółko kamuflaży Kryolan. Niestety większość dziewczyn nie ma dostępu (stacjonarnie) do kosmetyków tej marki, a zakup jednego odcienia przez internet w wielu przypadkach kończy się nietrafionym produktem zalegającym w szafkach. Z powodu moich stosunkowo częstych wyjazdów sama zaczęłam rozglądać się za kamuflażem dostępnym w którejś z popularnych sieci drogeryjnych. Na początku pomyślałam o ArtDeco, jednak nie do końca odpowiada mi ich konsystencja. Na pomoc przyszła niepozorna i tania jak barszcz marka Catrice. Jeszcze nie macie ich Camouflage Cream? Gwarantuję Wam, że za kilka(naście) minut będziecie miały ochotę biec po niego do najbliższej drogerii Hebe/Natura ;)


Opakowanie:
Można opisać je trzema słowami - małe, okrągłe i zakręcane. Bardzo się cieszę, że producent nie wysilił się w tej kwestii i nie uraczył nas wielkim plastikiem z gąbką, pędzlem, lusterkiem i wodotryskiem. Plastikowy słoiczek jest bardzo wygodny, a okrągły kształt wkładu ułatwi jego zużycie do końca. Ze względu na małe rozmiary bez problemu znajdzie się dla niego miejsce w naszej kosmetyczce podróżnej czy torebce. Plusem jest przezroczyste wieczko, przez które widać kolor i stopień zużycia.

Na koniec mała wtopa dystrybutora ;)


Co ja w końcu kupiłam? Korektor do twarzy czy liner do oczu? ;)

Zapach:
Hurra - brak! Bałam się ciężkiego aromatu pomady a'la Kryolan. Catrice bardzo miło mnie zaskoczyło :)

Konsystencja:
Nie zaskoczę Was pisząc, że jak na kamuflaż przystało produkt jest gęsty i bardzo mocno napigmentowany -zakryje absolutnie wszystko!


Doskonale stapia się ze skórą, a stopień krycia pozwala na używanie niewielkiej ilości produktu, dzięki czemu nie mamy ani efektu, ani uczucia maski na twarzy.

Kolor:
Tutaj producent się nie popisał. Do wyboru mamy trzy odcienie, z których (jak pewnie zauważyłyście) jestem posiadaczką dwóch - 020 Light Beige i 010 Ivory.


O ile Ivory faktycznie jest jasny, o tyle Light Beige wcale nie jest light. Trzeci odcień (030 Rose Beige) jest różową wersją 020, więc nawet nie zawracałam sobie nim głowy.


Biorąc pod uwagę fakt, że Ivory jest towarem mocno deficytowym w szafach Catrice myślę, że producent dobrze trafił z tym odcieniem w potrzeby klientek. Dla mnie 020 jest idealna, ale wielka szkoda, że nie ma odcieni pomiędzy - w końcu nie każda dziewczyna ma albo jasną albo ciemną karnację, są też odcienie pośrednie. Z drugiej strony cena produktu jest na tyle niska, że można sobie pozwolić na zakup dwóch i mieszanie kolorów, aczkolwiek na co dzień dla wielu osób byłoby to uciążliwe.

Trwałość:
Kamuflaż nałożony na podkład i przypudrowany trzyma się ok. 6h, po czym zaczyna się ścierać, ale proces ten nie przebiega zbyt brutalnie ;) Jeśli żyjecie na wysokich obrotach i spędzacie poza domem dosłownie całe dnie nie obędzie się bez poprawek, ale standardowe 8h w pracy powinien wytrzymać :) Dodatkowo współpracuje z wszystkimi moimi podkładami i pudrami (trochę tego jest).

Wydajność:
Z gęstą, kryjącą pastą nie może być inaczej - na pewno nie uda mi się zużyć nawet połowy w ciągu pół roku ważności od otwarcia. Z drugiej strony od dłuższego czasu nie mam większych problemów ze skórą, używam go sporadycznie na większe niespodzianki.

Podsumowanie:
Bardzo się cieszę, że w zwykłej drogerii, którą prawie każda z nas ma po drodze (ok, zbaczając kawałek ;) ) można za rozsądne pieniądze kupić tak dobry produkt. Polecam go każdej z Was - nawet, jeśli potrzebujecie tego typu produktu raz na ruski rok. Jestem pewna, że pewnego dnia uratuje Wasz tyłek (a raczej twarz!) przed jakimś ważnym wyjściem.

+ niewielkie, wygodne opakowanie
+ brak zapachu
+ przemyślana konsystencja
+ szybkie stapianie się ze skórą
+ mocne krycie
- uboga gama kolorystyczna
+ przyzwoita trwałość
+ ogromna wydajność

Stosunek jakości do ceny nie pozostawia mi innego wyjścia jak tylko pogratulować Catrice świetnego produktu i postawić 5 :)





A Ty masz już swój?
Jeśli nie to przypominam o zbliżających się rabatach na kolorówkę w Naturze ;)



PODPIS

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Wrocław Mobile Mix

Witajcie! 

Dziś zapraszam na luźną relację z zeszłotygodniowego wypadu do Wrocławia :)
Ostatni raz byłam tam prawie 10 lat temu (nie licząc sylwestrowej domówki 2011/2012 :P ). Bardzo żałuję, że mieliśmy raptem kilka godzin, ale to zawsze pretekst do kolejnych odwiedzin, czyż nie?


1 - na dobry początek - Rynek :)
2 - słynne krasnale. Znaleźliśmy ich tylko (aż?) 20
3 - fontanna, przy której wieki temu zrobiono mi najpiękniejsze zdjęcie z moimi przyjaciółmi ever, niestety zaginęło wraz z awarią kompa :/
4 - u nas są bankomaty, wpłatomaty... a tu mamy krasnalomaty :D
5 - bańki mydlane, wieeeeeeeeeeeeelkie bańki
6 - co za niespodzianka, kolejne krasnalowe trio :)
7 - Most Tumski, jedna z tych kłódek jest moja (o ile daje tam wisi)
8 - Ogród Japoński
9 - j.w. bardzo ładne miejsce, cieszę się, że pogoda dopisała...
10 - ... a w samym ogrodzie było już sporo zieleni
11 - wyjątkowo - sportowa ja, bez szpilek ;)
12 - obiad, który dosłownie chodził za nami przez cały dzień - genialne burgery w Rock Burger, polecam!

Miłego świętowania :)

PODPIS

sobota, 19 kwietnia 2014

Wielkanoc

Witajcie!

Większość z Was pewnie jest pochłonięta dekorowaniem pisanek i koszyków. Ja w tym czasie już spaceruję po Wiśle (podobnie jak w zeszłym roku, z tym, że bez śniegu ;) ).


Wszystkim czytelniczkom (i czytelnikom ;) ) mojego bloga życzę:
zdrowych, spokojnych świąt Wielkanocnych,
pełnych nadziei oraz miłości,
pogodnego nastroju,
oraz najwspanialszych rodzinnych spotkań,
wśród rodziny i najbliższych przyjaciół.

Przesyłam moc kolorowych jajek :)

PODPIS

piątek, 18 kwietnia 2014

Matowe rozczarowanie

Witajcie!

Wiele razy powtarzałam, że moje ulubione mazidła do ust to matowe (ewentualnie satynowe) mazidła. Nie zmieni tego nawet armia balsamicznych pomadek, która w ciągu ostatniego roku szturmem opanowała moją szufladę. W Belfaście znalazłam nowość marki Revlon - Colorburst Matte Balm. Klasyczna wersja ich kredek przypadła mi do gustu (więcej tutaj), więc bez wahania zdecydowałam się na nowość (poza matowymi do oferty weszły też kredki dające intensywny połysk). Jak możecie się domyślać przeżyłam spore rozczarowanie. Powody poznacie za moment.


Opakowanie:
Tak jak w przypadku klasycznej wersji mamy do czynienia z kredką. Niewątpliwym plusem jest wygodny kształt sztyftu i sprawnie działający mechanizm wkręcania i wykręcania.


Samo opakowanie sugeruje wykończenie produktu - to jest matowe, seria błyszcząca i klasyczna mają bardzo i średnio błyszczące opakowania. Estetyczna i wygodna opcja. Kolor opakowanie również jest skorelowany z tym, co znajdziemy w środku - zdecydowanie ułatwia to odnalezienie poszukiwanego koloru, z drugiej strony większość pomadek w kredce posiada opakowanie w kolorze produktu.

Zapach:
Identyczny jak w pozostałych wersjach - mentolowy. Nie jest jednak przesadnie intensywny, więc dziewczyny nieprzepadające za tego typu aromatami i tak powinny znaleźć coś dla siebie.

Konsystencja:
O ile w przypadku wersji klasycznej byłam zadowolona, o tyle matowa kredka jest o wiele za sucha, co niestety ma przełożenie na efekt.


Trochę wysusza usta i podkreśla ich każdą, nawet najmniejszą niedoskonałość. Sam efekt jest niemalże kredowy i prawdę mówiąc niezbyt mi się podoba.

Kolor:
W PL mamy dostępnych zaledwie kilka odcieni, największy wybór był w Boots (w Superdrugu też średnio, przynajmniej w lutym).


Wybór padł na różowy 205 Elusive Insaisissable, który w pierwszej chwili na dłoni prezentował się całkiem ładnie. Niestety, na ustach prezentuje swoją kredową naturę.


Jak widzicie kolor pokrywa usta średniorównomiernie, a sam odcień jest niezwykle płaski i bez wyrazu. Na zdjęciu wygląda o dwa nieba lepiej, niż w rzeczywistości :(


Trwałość:
Kilkugodzinna, zjada się dosyć równomiernie. Swoją drogą nie wiem, czy w tym przypadku to zaleta.

Wydajność:
Jak to u Revlonowych kredek - ogromna. Pewnie puszczę ją w świat zanim zużyję nawet 1/10 sztyftu ;)

Podsumowanie:
Niestety matowe wykończenie kredek Revlon Colorbusrst mnie nie uwiodło, mimo ogromnej sympatii do wszelkich naustnych matów.

+ estetyczne i wygodne opakowanie
- zbyt sucha konsystencja
- podkreślanie niedoskonałości ust
+/- gama kolorystyczna (w PL bardzo uboga)
+/- trwałość
+ wydajność

Tym razem zawiodłam się na tej marce. Matowa kredka dostaje 2+.





Jak Wasze przygotowania do świąt? Moje ograniczają się do spakowania walizki :)

Buziaki :*

PODPIS

czwartek, 17 kwietnia 2014

Nowości

Witajcie!

Dzisiaj kolejna porcja nowości :)


Na początek zestaw masło, peeling i krem do rąk Pat&Rub z serii otulającej. Te produkty (no dobra, poza peelingiem, ale składu zestawu się nie wybiera) kusiły mnie od dawna i cieszę się, że udało mi się je nabyć w bardzo atrakcyjnej cenie ;)
Kolejny zakup to nowy Revlon Colorstay. Poprzedniego było jeszcze sporo, ale dzięki nieuwadze mojego ojca miał bliskie (i zabójcze jednocześnie) spotkanie z łazienkowymi kafelkami. Oby nie okazało się, że producent zepsuł jego formułę :(
Ostatnio pokazywałam Wam podkład mineralny Lily Lolo. Przyda(dzą) się do niego dobry pędzel, tym razem wybór padł na kabuki Lancrone i zestaw tego typu pędzli od EcoTools.
Zachcianką tego miesiąca są dwie stare-nowe pomadki Rimmel Moisture Renew. Wybrałam ciemny nude Notting Hill Nude i róż złamany fioletem Vintage Pink. Dobrałam do nich (lubię promocje w Super-Pharm za zakupy powyżej iluśtam zł :P ) matujący płyn micelarny - tonik 2 w 1 Tołpy z serii Derma Face strefa T.
Ostatnim zakupem jest jasny kamuflaż Catrice w odcieniu Ivory. Dla mnie za jasny, ale czasem może się przydać np. do rozjaśnienia za ciemnego korektora ;)
Na zdjęciu jest jeszcze krem pod oczy Soraya, który dostałam od koleżanki, ale jeszcze nie wiem, czy przetestuję to parafinowe cudo :P

W najbliższych dniach spodziewajcie się (dawno nieobecnego na blogu!) mobile mix :)

Jak tam przygotowania do świąt? U mnie wyjątkowo leniwie... bo znowu wyjeżdżamy w góry :)
Pozdrawiam!

PODPIS

niedziela, 13 kwietnia 2014

Bell Lip Tint w szmince - równie dobry, jak ten w płynie?

Witajcie!

Jak doskonale wiecie jestem ogromną maniaczką mazideł do ust. Ponad rok temu zaprzyjaźniłam się z płynnym Lip Tintem marki Bell. Jakiś czas temu marka wprowadziła do oferty podobny produkt tym razem w formie sztyftu. Czy nowy Tint Lipstick również przypał mi do gustu? I tak i nie.


Opakowanie:
Produkt kupiłam w promocji za około 5zł (majątek!). Jak widzicie na zdjęciu materiał jest bardzo słabej jakości (obawiam się, że od częstego noszenia w torebce popęka), a napisy ścierają się już po kilku minutach od zakupu (serio!).


Skuwka dosyć łatwo chodzi i ze dwa razy pomadka sama otwarła się w torebce. Dobrze, że nie zaatakowały jej kluczyki z auta!

Zapach:
Szminkowo-owocowy, dosyć intensywny. Tak samo pachniała pomadka, którą kupiłam w podstawówce razem z gazetą Twist czy inną Dziewczyną. Hmmm chyba już wiem, kto wyprodukował tamte pomadki.

Konsystencja:
Lekka i żelowa, wymaga nałożenia kilku warstw aby pokryć całe usta w sposób równomierny. Niestety z tego samego powodu dosyć szybko się ściera pozostawiając nierówny odcień. Nie wysusza ust.

Kolor:
Jeśli dobrze pamiętam do wyboru mamy trzy odcienie. Ja zdecydowałam się na 03.


Odcień jest czerwienią złamaną różem, bardzo udany i naturalny. Swoje prawdziwe oblicze pokazuje dopiero chwilę po aplikacji, więc za pierwszym razem łatwo z nim przesadzić.


Pomadka delikatnie podkreśla usta, o wiele subtelniej od płynnych tintów.

Trwałość:
Niestety nie powala. Zostawia paskudne ślady na szklankach (nie noszę tego!) i wszystkim innym, czego nasze usta dotkną. A jak nie dotykają to no problem, i tak zjada się bardzo szybko pozostawiając po sobie nieestetyczny, ciemniejszy kontur, którego ciężko się pozbyć ponawiając aplikację.

Wydajność:
Kiepska, jednorazowo trzeba nałożyć kilka warstw kosmetyku, przez co sztyft znika dosyć szybko.

Podsumowanie:
Efekt mi się podoba, ale sama formuła kosmetyku i opakowanie pozostawiają wiele do życzenia.

- opakowanie niskiej jakości
- zbyt intensywny zapach
+ nie wysusza ust
+ ładne kolory
- konieczność aplikacji kilku warstw
- można z nim łatwo przesadzić
- trwałość
- wydajność 

Efekt jest ładny, ale sam kosmetyk niestety nie powala. 2!





Miłego popołudnia :)

PODPIS

niedziela, 6 kwietnia 2014

Rozmiar w dół z Eveline?

Witajcie!

Piękny dzień wybrałam w tym roku na powrót do ćwiczeń - tłusty czwartek ;) Nie ma jak wziąć się za siebie w dniu społecznego obżarstwa pączkami :D

Poza częstymi treningami i dietą postanowiłam włączyć również pielęgnację ciała ukierunkowaną na wyszczuplanie i ujędrnianie. Wybór padł na nowość marki Eveline Intensywne serum redukujące tkankę tłuszczową z serii Slim Extreme 4D. Producent obiecuje utratę jednego rozmiaru (w obwodzie brzucha) - brzmi obiecująco, nieprawdaż? Jesteście ciekawe, czy którakolwiek z szumnych obietnic marketingowców marki Eveline (słynących z ogromnej wyobraźni!) została spełniona? Zapraszam do lektury dzisiejszej recenzji.


Opakowanie:
Mała, jak na produkty Slim Extreme, tubka mieszcząca 150ml produktu. Zamysł był niezły - srebrna tubka z czerwonymi wstawkami, jednak ilość obietnic z przodu tuby jest przytłaczająca. Chyba złożę reklamację, skoro po zużyciu całej tubki wciąż nie mam figury jak top modelki ;) Opakowanie jest nieprzezroczyste i niestety jedyną metodą oceny zużycia kremu jest ubytek wagi produktu i coraz większe problemy z jego wydobyciem z tuby.


Sam otwór ma odpowiednią wielkość i kosmetyk wydostaje się z niego bez problemu... do czasu, w którym małymi krokami zbliża się do dna. Wtedy tubka zamiast grzecznie oddawać porcję kosmetyku dłoni pluje nią na prawo i lewo, dzięki czemu odchudziłam już kilka łazienkowych kafelek ;) Myślę, że jest to kwestia niedostosowania opakowania do konsystencji produktu, który ewidentnie przepada za jego ściankami. W przypadku produktu o tej lepkości lepiej sprawdziłoby się inne opakowanie.

Zapach:
Intensywnie mentolowy, idealny na lato.

Konsystencja:
Serum jest lekkim kremem, który łatwo się rozsmarowuje i wchłania w tempie ekspresowym, co ratuje nas np. rano, gdy nie mam zbyt wiele czasu na długie i dokładnie wmasowanie preparatu w skórę.


Nie jest za gęsty, ani za rzadki - pod tym względem nie mam się czego przyczepić :)

Działanie:
Na samym wstępie przypomnę, że używam tego cuda wraz z dietą i ćwiczeniami. Po nieco ponad miesiącu skóra brzucha, ud i pośladków wygląda zdecydowanie lepiej - stała się gładsza i lepiej napięta. Ciężko mi stwierdzić jaka składowa efektu pochodzi od ćwiczeń i diety, a jaka od wsmarowywania kremu dwa razy dziennie. Producent wspomina o efekcie chłodzącym, który jest niezwykle delikatny. Fanki doznań termicznych będą zawiedzione.

Wydajność:
Średnia. Produkt wystarczył na około 30 dni regularnego stosowania. W przeciwieństwie do innych wyszczuplaczy tej marki ten zawiera jedynie 150ml nic więc dziwnego, że szybko się skończył. Wolałabym go w większej tubce.

Skład:
Tył opakowania zawiera szumne obietnice producenta (do których wrócę za moment) i skład.


Szczegółową analizę powinnam zamieścić na dniach. Skrótowo - mamy sporo dobrych ekstraktów i kofeinę, z drugiej strony kosmetycznych wrogów - parafinę, alkohol i DMDM hydantoin, na szczęście nie na pierwszych miejscach. Niestety parafinowy wróg daje o sobie znać w postaci niewielkich krostek na udach, ech :(

Podsumowanie:
Mam mocno mieszane uczucia. W normalnych warunkach przymknęłabym oko na niedoskonały skład i powiedziała Wam, że Eveline wypuściło na rynek naprawdę fajny preparat ujędrniająco-wyszczuplający, który w połaczeniu ze zdrowym odżywianiem i aktywnością fizyczną działa nieźle. Niestety w kontekście obietnic producenta mogłabym ocenić go wręcz jako bubel! Zmniejszenie obwodu brzucha o rozmiar? Bzdura! Wyraźne wyszczuplenie i redukcja cellulitu, wymodelowana i wyrzeźbiona sylwetka? Do tego czasu jeszcze wiele godzin w fitness klubie upłynie.

- przesadzona ilość napisów na opakowaniu
- niedostosowana lepkość kosmetyku do rodzaju opakowania
- niewielka pojemność tuby
+ szybkie wchłanianie
+ łatwe rozprowadzanie
+ oszczędny efekt chłodzący
+ mentolowy zapach, który lubię
+ zwiększenie elastyczności skóry
- parafina i alkohol w składzie   
- stosunek cena/pojemność

Wierzę, że ten produkt pomaga mi w walce o idealną figurę. Szkoda, że sztab marketingowy Eveline jak zawsze popłynął obiecując produkt zastępujący skalpel i ultradźwięki. (Nie)stety nie udało im się wysłać na bezrobocie wszystkich kosmetyczek, dermatologów estetycznych i chirurgów plastyków specjalizujących sie w modelowaniu sylwetki. Prawdę mówiąc kosmetyk zasługuje na 4+ i jedyne, co mnie irytuje to poparafinowe krostki na udach. W kontekście niespełnionych obietnic producenta oceniam go jednak na 3+.





Od dawna nie wierzę, że można schudnąć za pomocą kremu i nie lubię, gdy ktoś próbuje mi wcisnąć prawdziwą bujdę na resorach. Gdyby nie pozytywne opinie na blogach nigdy bym go nie kupiła ze względu na przesadzony marketing - jakby nie można go sprzedać po prostu jako świetnego kremu ujędrniająco-wyszczuplającego, jakim niewątpliwie jest.

Wracając do ceny - normalnie kosztuje ponad 20 zł, co w stosunku do tej pojemności wydaje się żartem. Można go kupić w promocji za 11-14zł i za tą cenę polecam :)

Pozdrawiam,

PODPIS