czwartek, 31 października 2013

Urodzinowa niespodzianka

Witajcie!

Do północy macie jeszcze szansę wzięcia udziału w urodzinowym rozdaniu :)

Więcej szczegółów tutaj :)

Mam nadzieję, że od jutra uda mi się wrócić z regularnymi postami.

Pozdrawiam :)

PODPIS

niedziela, 27 października 2013

Rzęsy jak skrzydła motyla?

Witajcie!

Przez ostatni tydzień trochę Was zaniedbałam, ale nie miałam ani czasu, ani siły, ani weny do czegokolwiek. Najczęściej po powrocie do domu szłam spać, ewentualnie uczyłam się i dopiero szłam spać. Mam nadzieję, że następny tydzień będzie lepszy :)

Dzisiaj przychodzę z recenzją tuszu do rzęs, który bliski jest końca swojego żywota. Jak się sprawdził? Zaraz się dowiecie!


Mowa oczywiście o tuszu L'oreal False Lash Wings, który znalazł się w moich zbiorach podczas promocji w Hebe, a z braku okazji do kupienia mojego ulubionego tuszu Dior w dobrej cenie.

Opakowanie:
Bardzo ładne, srebrno czarne. Wygląda jak lusterko, więc spodoba się kosmetycznym sroczkom :) Mnie zadowala porządne zamykanie, na lekki klik, gwarantujące szczelność tuszu i tym samym jego dłuższą trwałość. W gruncie rzeczy kupiłam ten tusz z powodu szczoteczki, której kształt bardzo mnie zaintrygował.


Sama szczoteczka ma coś wspólnego z kształtem motylich skrzydeł. Jest ciekawa, nie widziałam podobnej w innym tuszu. Na szczęście sprawdza się równie dobrze, jak wygląda. Nabiera odpowiednią ilość tuszu, ładnie rozdziela i unosi rzęsy - szczególnie te w zewnętrznym kąciku oka.

Zapach:
Tuszowy i nieprzyjemny - norma ;)

Konsystencja:
Przyjemnie kremowa. Kosmetyk aplikuje się lekko i przyjemnie pokrywając rzęsy równą warstwą bez grudek. Tusz nie skleja rzęs i nie kseruje się na powiekach, jednak pozostawia rzęsy elastyczne, co bardzo mi się podoba!

Kolor:
Po prostu czarny. Nie smoliście-bardzo-czarny, nie szaro-czarny tylko najzwyczajniej w świecie czarny ;)

Efekt:
Tak wyglądają moje rzęsy bez niczego. Szału nie ma (najłagodniej mówiąc).


FLW nie tylko sprawia, że w ogóle je widać. Rzęsy są naprawdę ładnie podkreślone i pogrubione. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że ciut wydłużone i lekko podkręcone :)


Jeszcze zdjęcie z półprofilu:


Widać, że różnica między nagimi rzęsami i po wytuszowaniu jest spora. Co prawda mój ulubiony Dior sprawdza się nieco lepiej, ale jestem zadowolona z efektu False Lash Wings. Mimo, że tusz trochę zgęstniał od czasu zakupu nie zauważyłam zbytniej różnicy w efekcie, jaki daje na rzęsach.

Trwałość:
Świetna! Tusz nie jest wodoodporny i wytrzymuje na rzęsach prawie cały dzień (lub noc, jak kto woli :) ). Nałożony w okolicach 7 rano dopiero późnym popołudniem zaczyna się minimalnie osypywać, co jest naprawdę niezłym wynikiem! Bez problemu zmywa się dwufazówką Bielendy, płynem micelarnym trzeba się jednak trochę namachać.

Podsumowanie:
Bardzo dobry tusz, który w promocji można nabyć za 20kilka zł (sama płaciłam między 25 a 28, nie pamiętam już). Teraz w kolejce jest już nowy Dior, ale jak się skończy to pewnie wrócę do tego L'Oreala :)

+ estetyczne opakowanie
+ wygodna szczoteczka
+ dobry mechanizm ściągania nadmiaru tuszu ze szczoteczki
+ ładnie podkreśla rzęsy
+ czarny kolor
+ wielogodzinna trwałość
+ stosunkowo łatwy demakijaż

Nigdy nie przepadałam jakoś szczególnie za kolorówką L'Oreal, ale ostatnio trafiłam na kilka naprawdę dobrych produktów. Jednym z nich jest ten tusz, który oceniam na 5 :)





PS: Od dziś jest Was 250, dziękuję :*

Miłego wieczoru :)

PODPIS

niedziela, 20 października 2013

Paletki po przemeblowaniu ;)

Witajcie!

Tak jak pisałam na Facebooku zrobiłam porządek i tym samym małe "przemeblowanie" w moich paletkach cieni :)
Większość swatchy pokazywałam Wam tutaj, w najbliższym czasie planuję je uzupełnić o nowe odcienie.

Paleta różu i fioletów


Paleta odcieni niebieskiego


Paleta neutrali i kolorów jesieni


Paleta żółci, zieleni i złota


Która podoba Wam się najbardziej? A może macie jakiegoś faworyta kolorystycznego i chcecie zobaczyć go w jakimś makijażu?

Pozdrawiam i przypominam o urodzinowym konkursie, można wygrać makijażową niespodziankę! :)

PODPIS

piątek, 18 października 2013

Promocyjny haul

Witajcie!

Wszystkie były na zakupach z kuponami dołączonymi do gazet? W zeszły weekend sama wybrałam się po szkole do SCC w celu zakupienia kilku upatrzonych produktów.


Głównym powodem odwiedzin SCC był kupon do Inglota, gdzie zresztą skierowałam swoje pierwsze kroki.


Tym razem kupiłam nową paletkę na 20 okrągłych cieni, 4 cienie (nie wierzę, że jeszcze jakiś kolorów nie mam! :P ) i ciemnozielony liner w kremie.
Odwiedziłam też Douglasa, gdzie wybrałam dla siebie kredkę do oczu Jumbo NYX w kolorze Milk.
Dzięki kuponowi kupiłam też trzecią rewelacyjną bluzkę w paski w Camaieu (gorąco polecam nawet w regularnej cenie - 39,90zł, materiał jest świetnej jakości) i spódnicę w Stradivariusie, na którą niestety nie było kuponu :(

Pozostałe rzeczy kupiłam nieco wcześniej. Podczas Sephorowych dni VIP w końcu zdecydowałam się na farbkę do brwi MUFE Aqua Brow 30. W Naturze i Glitter kupiłam kolorowe pudry do włosów, a w Rossmannie czarny Color Tattoo.
Miałam już nic nie kupować, ale Hebe szykuje kolejne promocje, więc chyba długo nie wytrzymam :P

Miłego wieczoru i zapraszam do poprzedniego postu na urodzinową niespodziankę :)

PODPIS

czwartek, 17 października 2013

Urodziny bloga :)

Witajcie!

Dziś mija dokładnie rok od opublikowania pierwszego postu na moim blogu :)


Czasem sama nie wierzę, że mimo ogromnego natłoku zajęć ciągle jestem z Wami i regularnie, od 12 miesięcy, przelewam swoje myśli na wirtualny papier :)

Jestem pewna, że w dużej mierze to Wasza zasługa - bez czytelniczek nie miałabym aż takiej motywacji do pisania. Dodatkowo poznałam fantastyczne dziewczyny, które za każdym razem utwierdzają mnie w przekonaniu, znajomości zawarte w przestrzeni wirtualnej mają realny sens :)

źródło:www.perfekcyjnypandomu.com 
Chcąc podziękować wszystkim 244 obserwatorkom, które towarzyszyły mi przez większą bądź mniejszą część pierwszego roku mojego istnienia w blogosferze przygotowałam dla Was małą niespodziankę!

Co trzeba zrobić? Jedynie zgłosić się w poniższym formularzu :)




Regulamin
1. Organizatorem konkursu jest blog www.nenabeautyblog.com
2. Konkurs trwa od 17.10.2013 do 31.10.2013 do północy. Wynik zostanie ogłoszony do 07.11.2013.
3. Konkurs jest przeznaczony dla dotychczasowych obserwatorek bloga.
Konkurs nie podlega przepisom Ustawy z dnia 29 lipca 1992 roku o grach
i zakładach wzajemnych (Dz. U. z 2004 roku Nr 4, poz. 27 z późn. zm.).

Jak pewnie zauważyłyście moim urodzinowym prezentem dla bloga jest zakup własnej domeny. A bloga dla jednej z obserwatorek? Mam nadzieję, że ucieszy się z niespodzianki! :)

 Urodzinowe pozdrowienia,

PODPIS

wtorek, 15 października 2013

Żółte rozczarowanie

Witajcie!

Rok akademicki ruszył nie z kopyta, a z co najmniej czterech. Mam tyle pracy, że przestaję już ogarniać jak się nazywam. A przecież to dopiero początek! Pewnie zauważyłyście, że jest mnie tu ostatnio mniej. Niestety późne powroty sprzyjają jedynie pójściu spać, a nie pisaniu nowych postów i robieniu zdjęć. Mam nadzieję, że już niedługo wszystko się unormuje... oby!

Tym razem przyszła pora na produkt, który wiele dziewczyn uwielbia a ja... ja sama nie wiem, czy lubię, czy wręcz przeciwnie.  Mowa o osławionej odżywce do włosów Garnier Ultra Doux z olejkiem z awokado i masłem karite.


Opakowanie:
Odżywka jest zamknięta w miękkiej, plastikowej tubie stojącej na zakrętce (podoba mi się detal w kształcie listka :D ). Zamknięte łatwo chodzi, bez problemu otwiera się je mokrymi rękami. Odżywkę łatwo wydobywa się z opakowania. Dodatkowo mam wrażenie, że bez problemu można ją zużyć do końca (pod światło widzę, że nic nie zostało na górze tuby).


Niestety trochę kosmetyku zostaje przy zamknięciu tuby, co nie wygląda zbyt dobrze i najzwyczajniej w świecie się marnuje.

Zapach:
Przedziwny, ale przyjemny. Czuję trochę awokado, trochę orzechów i odrobinę jakiegoś kwiatka :)

Konsystencja:
Jak pewnie zauważyłyście odżywka jest z gatunku tych gęstych.


Jednocześnie sprawia wrażenie mazistej, dzięki czemu bez problemu aplikuje się ją na włosy i nie spływa z nich.

Działanie:
Mimo całkiem fajnego składu i licznych naturalnych ekstraktów nie zauważyłam jakiegokolwiek działania odżywki na moje włosy. Wbrew obietnicy producenta nie zostały ani intensywnie odżywione, ani uelastycznione. Jedyny efekt, jaki zaobserwowałam to wygładzenie włosów, ale prawie każda odżywka to potrafi! Wielka szkoda, liczyłam na widoczne nawilżenie i odżywienie pasm. Najwyraźniej ta odżywka nie polubiła się z moją czupryną.

Wydajność:
Dobra, używałam jej naprawdę długo (2-3 miesiące, średnio 2 razy w tygodniu).

Podsumowanie:
Niestety nie dołączę do grona właścicielek włosów zachwyconych tym produktem. U mnie sprawdził się bardzo przeciętnie.

+ wygodne opakowanie
+ widać stopień zużycia produktu
+ odpowiednia konsystencja
- nie odżywia włosów
+ wydajność

Z definicji odżywka powinna odżywiać i pielęgnować włosy, ta z moimi tego nie robi więc tylko dostateczny.




Pozdrawiam i wracam do roboty,

PODPIS

niedziela, 13 października 2013

Super Glut

Witajcie!

Wielokrotnie powtarzałam, że nie znoszę błyszczyków. Istnieje kilka wyjątków (potwierdzających regułę?), które toleruję, a czasem nawet lubię, np. Rimmelowy Stay Glossy. Na co dzień mówię im jednak wielkie NIE i do torebki wkładam po kilka pomadek. Dzisiaj padło na recenzję produktu, który utwierdził mnie w mojej niechęci do tego typu produktów.


Żelowy błyszczyk Gel Lipgloss z najnowszej serii Mary Kay at play trafił do mnie dzięki Ali. Nie, żebym wątpiła w dobre intencje koleżanki, ale zastanawiam się, czy nie jest on aby lekką aluzją do mojego gadulstwa ;) Pewnie domyślacie się powodu moich rozkmin wiecznie niezamykającej się buzi.

Opakowanie:
Jedyny plus tego produktu. Ładna, smukła tubka zdradzająca kolor kosmetyku. Jest ona bardzo poręczna i mieści się w nawet najmniejszej torebce czy kieszeni.


Sporą zaletą produktu jest też wygodny dzióbek, który dobrze rozprowadza błyszczyk na ustach. Niestety, w tym miejscu jego zalety się kończą.

Zapach i smak:
Brak, wszak to produkt reklamowany jako hipoalergiczny.

Konsystencja:
Sedno sprawy zawarłam w tytule postu. Błyszczyk jest tak gęsty, że doskonale skleja usta - stąd moja uwaga o gadulstwie ;) Obawiam się, że u małomównych dziewczyn zadziała jeszcze gorzej - sklei ich usta na amen. Po jego aplikacji nie próbuj pić czegokolwiek  - sklejenie się ze szklanką lub butelką jest nieuniknione, no i te paskudne, tłuste ślady, wcale niełatwe do zmycia z naczyń. Lubicie rozpuszczone włosy? Nawet nie czytajcie dalej, tylko od razu porzućcie zamiar zakupu tego "cuda". Efekt tłustych, sklejonych włosów (i błyszczyka przeniesionego przez włosy na inne części twarzy) jest nieunikniony. Chyba, że nie macie nic do stylizacji, a zamarzył Wam się szalony irokez - wtedy ten produkt ma szansę się sprawdzić.

Kolor:
W moje ręce trafiła na pierwszy rzut oka ładna czerwień nazwana Hot Tamale. Pff, jaka czerwień? Chyba tylko w tubce! Na ustach wcale nie widać koloru, jedynie sam połysk (górne zdjęcie z lampą, dolne bez).


Ale za to jaki połysk! Tak wulgarnie wyglądającego kosmetyku dawno nie widziałam. Sztuczny, plastikowy i kojarzący się z paniami przy drogach. Co za masakra! Próbowałam aplikować mniejszą ilość - wtedy nie widać nic, jedynie usta kleją się jak po Kropelce czy też innym Super Glue. Koszmar, koszmar i jeszcze raz koszmar!

Trwałość:
Jak na supergęściocha przystało - wielogodzinna. W przypadku tego produktu to jego wada, a nie zaleta.

Wydajność:
Mogłabym skopiować poprzedni punkt zamieniając jedynie słowo "wielogodzinna" na "jest nie do zdenkowania".

Podsumowanie:
Takiego beznadziejnego błyszczyka już dawno nie miałam. O ile do szminek MK nic nie mam (chociaż są lepsze w ich cenie), to ten błyszczyk wyjątkowo im się nie udał. Chcieli zrobić tańszą serię, ale nie wyszło. 35zł? O 34zł za drogo.

+ wygodna tubka
+/- brak zapachu i smaku
- paskudna, kleista konsystencja
- sklejanie ust
- zostawianie śladów na wszystkim
- klejenie się do włosów
- mega trwałość
+/- wydajność

Z przykrością oceniam ten produkt na 1 i nie polecam go żadnej z Was.





Mary Kay się nie popisało.

Udanego wieczoru,

 PODPIS

sobota, 12 października 2013

Peeling pachnący czekoladą

Witajcie!

Zostawiam na moment kolorówkę i przychodzę z recenzją jednego z najfajniejszych produktów do pielęgnacji, jakiego mam okazję ostatnio używać :)


Peeling Cocoa Body Scrub firmy Palmer's trafił do mnie na jednym ze spotkań blogerek. Balsam do ciała tej marki (więcej o nim tutaj) przypadł mi do gustu, więc byłam bardzo entuzjastycznie nastawiona do tego peelingu. Bardzo się cieszę, że i w tym przypadku Palmer's mnie nie zawiódł! :)

Opakowanie:
Bardzo popularny wśród peelingów zakręcany słoiczek. Plusem jest dodatkowe plastikowe zabezpieczenie, które niestety moja pedantyczna mama musiała pod moją nieobecność wyrzuć do śmieci (nawiasem mówiąc - ze wszystkimi kartonikami :/ ). Musicie mi wierzyć na słowo ;)


Słoiczek łatwo odkręca się nawet mokrymi rękami, jednak łatwo o dostanie się wody do wnętrza opakowania. Plusem są nieschodzące etykietki.

Zapach:
Prawie identyczny jak balsamu do ciała z tej samej serii. Słodki, kakaowo-czekoladowy, bez nutki chemii. Zostaje na ciele na jakiś czas po użyciu produktu.

Konsystencja:
Zbita i gęsta, jednak produkt bardzo łatwo wydobywa się z opakowania i rozprowadza na skórze.



Drobinek jest dosyć sporo i są rozmieszczone równomiernie w całej objętości kosmetyku.


Działanie:
Zgodnie z sugestią przedstawicielki Palmer's uzyłam peelingu na suche ciało, a także na mokre. W obu przypadkach sprawdza się świetnie - doskonale złuszcza martwy naskórek, a także nawilża i natłuszcza skórę. Nie jest to paskudna parafinowa warstewka, więc jestem zadowolona :)

Wydajność:
Ogromna! Wystarczy naprawdę niewielka ilość do wypeelingowania całego ciała. Cieszę się, że produkt służy mi już dosyć długo :) Tak wygląda stopień zużycia po około 6 tyg regularnego stosowania.


Skład:


W końcu coś bez parafiny w składzie! :)

Podsumowanie:
Bardzo polubiłam ten peeling, dzięki czemu trafia do moich ulubieńców i na pewno zostanie ze mną na dłużej :)

+ wygodny słoiczek z dodatkowym zabezpieczeniem
+ piękny, apetyczny zapach
+ przyjemna konsystencja
+ sporo drobinek
+ dobre działanie złuszczające
+ pielęgnacja skóry
+ wydajność

Kolejna 5 trafia na konto Palmer's ;)





Miłego wieczoru Dziewczyny! Już wkrótce urodziny bloga i niespodzianka dla Was :)


 PODPIS

czwartek, 10 października 2013

Maliny w środku jesieni

Witajcie!

Ostatnio w sklepach zauważyłam wielki boom na mazidła do ust w kształcie kredek. Przyznaję, że bardzo odpowiada mi na ta forma szminek, błyszczyków i masełek do ust, zwał jak zwał ;) W mojej kolekcji (na razie) znalazły się kredki Revlon, Astor, Clinique i Bourjois. Pierwsze dwie już recenzowałam (Revlon, Astor nude, Astor czerwona), tym razem pokażę Wam chyba najmłodszą na rynku pomadkę w kredce Color Boost od Bourjois. Byłam do niej nastawiona bardzo sceptycznie - w pierwszej chwili kolory mnie nie zachwyciły, ale ostatecznie Ala przekonała mnie do zakupu :)


Opakowanie:
Ma kształt kredki, co za niespodzianka! Skuwka jest dobrze osadzona, jednak mechanizm wykręcania chodzi trochę za lekko i obawiam się, że kiedyś kredka może mieć bliższe spotkanie z górą skuwki podczas pobytu w mojej torebce :/


Plusem jest kształt sztyftu, którym bardzo wygodnie maluje się usta. Na minus - schodzące napisy. Mam ją od trzech tygodni, a już gdzieniegdzie znikają.

Zapach:
Bardzo delikatny chemiczno-szminkowy, w ogóle mi nie przeszkadza, jest bardzo neutralny. Niestety wspomniana chemia jest wyczuwalna w smaku kosmetyku.

Konsystencja:
Leciutka jak piórko, w ogóle nie czuć jej na ustach! Mimo tego (zgodnie z obietnicą producenta) naprawdę pielęgnuje usta. Nie wiem, czy aż przez 10 godzin, jak twierdzi Bourjois, ale nawet po jej zjedzeniu usta są wyraźnie gładkie i wypielęgnowane. Kosmetyk aplikuje się bardzo łatwo i przyjemnie. Kolor jest wyraźny, ale mimo tego można go trochę stopniować. Plusem jest bardzo równomierna aplikacja i krycie, co ładnie wygląda na ustach.

Kolor:
Wybrałam dla siebie przepiękną malinową czerwień 01 Red Sunrise. Na dłoni wygląda na średnio kryjącą i mocno błyszczącą...


...ale w połączeniu z naturalną czerwienią ust prezentuje się obłędnie!


Bardzo, ale to bardzo mi się podoba! Myślałam jeszcze nad Peach on the beach, ale na 100% byłaby dla mnie o wiele za jasna :/ Ten odcień jest idealny i to właśnie on sprawia, że od momentu zakupu kredka jest zawsze w mojej torebce :) Dodatkowo usta pięknie, ale nie nachalnie, się błyszczą.

Trwałość:
Nie powala na kolana, ale też nie jest źle. Produkt ma bardzo lekką i balsamiczną konsystencję, w związku z czym nie spodziewałam się wielogodzinnej trwałości. Color Boost trzyma się na ustach około 2h, ale każdy napój lub posiłek sprawia, że znika ona z prędkością światła i trzeba ponawiać aplikację. Na szczęście znika tak, jak się nakłada - równomiernie :) Sama nie wierzę, że to piszę - ten typ tak ma i mimo tej wady i tak ją lubię (ja, fanka długotrwałych matowych szminek).

Podsumowanie:
Moim zdaniem to bardzo fajna kredka, którą w promocji można nabyć za niecałe 20zł. Nawiasem mówiąc każda z posiadanych przeze mnie kredek ma zupełnie różną konsystencję i właściwości - cieszy mnie to różnorodne spojrzenie producentów na, jakby nie patrzeć, podobny temat :)

+ wygodny kształt sztyftu
- zbyt łatwo można ją wykręcić
- bardzo chemiczny smak
+ przyjemna konsystencja
+ pielęgnuje usta 
+ łatwa aplikacja
+ piękny i równomierny kolor
- trwałość

Nie jest to produkt idealny, ma kilka wad. Mimo wszystko jestem tak zauroczona kolorem, że przymykam oko na trwałość i daję 4 :)





Obecnie w torebce obok Color Boost noszę też Chubby Stick i mam nadzieję, że za niedługo uda mi się przygotować dla Was porównanie wszystkich kredek, które mam :)

Pozdrawiam,

PODPIS

poniedziałek, 7 października 2013

Deichmann? NIGDY WIĘCEJ!

Witajcie!

Miała być recenzja, a przyszłam wylać moją złość na tytułowy sklep obuwniczy. 3 lata temu wypuścili rewelacyjne, mega wygodne sandały na koturnie. Byłam z nich tak zadowolona, że w zeszłym roku kupiłam kolejną parę (z pierwszą nic się nie działo, ale były dosyć znoszone). Na początku tego (krótkiego) lata buty zaczęły się rozklejać. Przy okazji chciałam przypomnieć, że butów mam pierdyliard, więc chodzę w różnych, te nie były szczególnie często noszone.
Zaniosłam je w lipcu do reklamacji z jednym urwanym paskiem, a resztą rozklejającą się. Buty naprawiono, ale w sierpniu nie miałam okazji ich założyć. Zabrałam je wraz z 3 innymi parami butów do Budvy. Tam ubrałam dwa razy i co? Znowu się rozklejają, w dodatku w tych samych miejscach, w których ostatnio je naprawiono!
Lekko poirytowana ponownie udałam się do Deichmanna celem złożenia reklamacji. Dzisiaj poinformowano mnie, że reklamację odrzucono bo rozklejanie się butów wynika rzekomo z mojej winy. No że też na to nie wpadłam, przecież buty kupuje się po to, żeby podziwiać je na półce przez szybkę, a nie popełnić zbrodnię jaką jest ich dwukrotne założenie na nogi! Dowiedziałam się też, że buty wyglądają na znoszone - jakoś w lipcu im to nie przeszkadzało, a od ostatniej reklamacji ich stan nie uległ zmianie (nawet w tych samych miejscach są zepsute). Nadmienię, że ponowną reklamację składałam tylko na rozklejające się fragmenty przy paskach - te same, które ostatnio "naprawili".

Same zobaczcie, jak buty wyglądają po dwóch wyjściach:




Nie dość, że nie potrafią zrobić porządnych butów (z pierwszymi sandałami nic się nie działo, a nosiłam je o wiele częściej), ani nie potrafią ich porządnie naprawić to jeszcze nawet przyznanie się do błędu, że skleili je do tyłka nie wchodzi w grę.

Żeby nie było wątpliwości - czepiam się tylko i wyłącznie tego, że źle naprawili moje buty i nie chcą się do tego przyznać. Bo jakby porządnie wykonali naprawę, to po dwóch wyjściach nic by się z paskami nie działo.

Deichmann z dniem dzisiejszym stracił wiernego, wieloletniego klienta.
Trzymajcie tak dalej.

Pozdrawiam,
Wkurzona Nena
BYŁY klient Deichmanna
PODPIS

niedziela, 6 października 2013

EssenceTint

Witajcie!

Bardzo lubię czerwone usta - to wiecie od dawna :) Chętnie sięgam po nowe produkty, więc ilość posiadanych przeze mnie tego typu mazideł jest naprawdę pokaźna. Od jakiegoś czasu nastała moda na lip tinty i taki kosmetyk będzie moim dzisiejszym bohaterem.


Mowa o żelowym tincie gel tint Essence, który wszedł do oferty wiosną tego roku. Jak się sprawdził?

Opakowanie:
Na dzień dobry, nierzadka ostatnio u Essence, błędna naklejka. Błyszczyk do ust w żelu? Też mi błyszczyk! Patrząc na zdjęcia reklamowe spodziewałam się (względnie) miękkiej tubki z ukrytym w środku aplikatorem. Pomyślałam, że to świetny pomysł, przynajmniej zużyję produkt do końca. Jakie było moje zdziwienie, gdy w drogerii opakowanie okazało być super sztywne. Niemiłe zaskoczenie :/ Jak widzicie aplikator nie sięga do końca, więc nie ma najmniejszych szans na zużycie kosmetyku bez strat.

Sam aplikator jest wygodny, ma kształt szpatułki.


Ma odpowiednią miękkość, jednak średnio sprawdza się w tym przypadku tego produktu. Dlaczego? Dowiecie się za chwilę.

Zapach:
Chemicznie owocowy. Nie jest źle, ale mogło być o wiele lepiej. Niestety, smak jest równie chemiczny.

Konsystencja:
Zgodnie z deklaracją producenta mamy do czynienia z żelem. Konsystencja powinna być plusem tego produktu, ale niestety nim nie jest. Bardzo ciężko rozprowadzić równomierną warstwę produktu, przez co kolor jest mocno nierównomierny. Konsystencja tintu Bell jest o wiele lepsza. Essence trochę przekombinowało z tym żelem w przypadku tintu. Jeśli zrobią taki błyszczyk to chętnie go kupię, bo nie będzie się kleił :D Na plus, że produkt jest niewyczuwalny na ustach.

Kolor:
Wybrałam odcień 01 Hot Red, który w opakowaniu wygląda na truskawkową czerwień. Niestety, na ustach znacznie ciemnieje. Pierwsze zdjęcie pokazuje kolor tuż po aplikacji, drugie już po kilku minutach.


Można się nieźle przejechać aplikując większą dawkę produktu, która po kilku minutach zmieni się w zbyt intensywny odcień (na swatchu widzicie bardzo cienką warstwę kosmetyku).
Sam efekt na ustach byłby ok, gdyby nie problemy z równomierną aplikacją produktu.


Widać wyraźnie ślady po "torze ruchu" aplikatora i mocno nierównomierny odcień. Aby uzyskać ładny, równy efekt trzeba się sporo napracować, a ja nie mam na to czasu - pomalowanie się konturówką + russian red zajmuje mi o wiele mnie czasu, a pozwala uzyskać piękny efekt.

Trwałość:
Jak to tint, kolor trzyma się na ustach przez długie godziny. Niestety znika z nich (zaskoczę Was!) nierównomiernie, więc bez lusterka ani rusz.

Podsumowanie:
Miał być fajny produkt, ale nie wyszło. Pomysł na konsystencję genialny, szkoda, że w przypadku tego kosmetyku w ogóle się nie sprawdza!

- opakowanie
+ wygodny aplikator
- chemiczny smak i zapach
- konsystencja
- utlenianie się koloru
- nierównomierny kolor
- uciążliwa aplikacja
- nierówne schodzenie koloru
+ trwałość

Jak widzicie, tym razem Essence się nie popisało.





Pozdrawiam,
PODPIS