Pamiętacie mój post o targowych łupach? Kupiłam wtedy sporo produktów do włosów, szczególnie firmy Kallos. Skusiłam się także na odżywkę (no właśnie - odżywkę???) profesjonalnej firmy Tahe i to właśnie jej poświęcę dzisiejszy post.
Prawdę mówiąc nie miałam zielonego pojęcia co to za marka ale moja koleżanka - fryzjerka mówiła, że nazwa obiła się jej o uszy i zachęciła mnie do odwiedzenia ich stoiska. Tam oceniono stan moich włosów i zaproponowano odżywkę bez spłukiwania w cenie ok. 14zł/125ml. Rekomendowano ją jako coś podobnego, a nawet tańszy odpowiednik, cementu termicznego Kerastase. Pomyślałam, że za 14zł wypróbuję ten produkt, wzięłam wizytówkę i wrzuciłam różową tubkę do torby z zakupami. Z perspektywy czasu uważam, że popełniłam wtedy dwa błędy - po pierwsze kupiłam tą różową tubkę, a po drugie nie przeczytałam co właściwie na niej pisze.
Po powrocie do domu wypakowałam tonę zakupów i przy najbliższej okazji (czytajcie - myciu włosów) postanowiłam wypróbować to cudo. Normalnie pozwalam włosom wyschnąć samym ale wyjątkowo, w celu przetestowania tego termicznego "cuda", pozwoliłam sobie na kilkukrotne użycie suszarki. Zanim to jednak nastąpiło wrócił do mnie rozum, który najwyraźniej na czas targów wziął sobie wolne, o czym oczywiście zapomniał mnie poinformować. Ten oto paskudny rozum nakazał mi przeczytać co tak właściwie pisze na opakowaniu. Oto, co ukazało się moim oczom:
"SHINE CAPTURE - krem do stylizacji włosów koloryzowanych cienkich. Odżywia i nawilża włókna włosa pozostawiając włosy miękkie, błyszczące z odnowionym kolorem.
Sposób użycia: Po umyciu włosów szamponem z serii SHINE CAPTURE nanieść niewielką ilość kremu na włosy od końcówek po nasadę. NIE SPŁUKIWAĆ."
Tak więc odkryłam, że zamiast odżywki wciśnięto mi krem do stylizacji. Na opakowaniu instrukcja użycia w języku polskim nieco różni się od tego, co napisano po angielsku:
"Mocno nawilżający, nietłusty krem. Sposób użycia: po umyciu włosów i osuszeniu ich ręcznikiem nałożyć za pomocą grzebienia porcję kremu wielkości orzecha laskowego. Nie spłukiwać. Wysuszyć włosy jak normalnie, za pomocą suszarki lub prostownicy."
Jak widzicie instrukcje obsługi nieco się różnią. W wersji polskiej nic nie pisze np. na temat użycia suszarki. Ciekawe, co tak naprawdę kryje się pod innymi wersjami językowymi ;) Samo opakowanie jest zwykłe, ot, klasyczna tubka, z przyzwoitym zamknięciem, nie ma się czego przyczepić.
W tym momencie poczułam się nieco oszukana i zaczęłam wątpić w wychwalane pod niebiosa zalety tej "odżywki". Pomyślałam jednak, że skoro już ją kupiłam to chociaż wypróbuję. Zgodnie z instrukcją (angielską) po umyciu i osuszeniu ręcznikiem włosów nałożyłam krem, przeczesałam włosy i wysuszyłam suszarką. Miałam nadzieję, że może chociaż ładnie się ułożą. Nic z tego. Krem w żaden sposób nie pomógł mi w wystylizowaniu fryzury - ani to piękne proste i gładkie, ani seksowne fale. Włosy układały się jak chciały (czytajcie - jak zwykle) i miały kompletnie gdzieś, że nałożyłam na nie coś, co w założeniu miało pomóc w ich ułożeniu.
Skoro jako krem stylizujący (czyli to, czym de facto okazał się być ten produkt) nic nie zdziałał miałam cień nadziei, że może faktycznie odżywi moje włosy. Patrząc na opakowanie widzimy zapewnienie, że produkt jest przeznaczony dla cienkich (a od kiedy moje włosy są cienkie panie profesjonalny konsultancie?) i farbowanych (no, chociaż tyle się zgadza) włosów. Produkt ma zapewnić połysk, objętość i eksplozję koloru. Oczekiwałam więc, że włosy będą ładnie błyszczeć a efekt po farbowaniu utrzyma się dłużej. Nic bardziej mylnego.
Mam długie i gęste włosy i mniej więcej nakładałam na nie tyle kosmetyku:
Jest to ilość w sam raz na moje włosy. Po jednym myciu przypadkowo tubka wypluła nieco więcej produktu i nagle zamieniłam się w zmokłą kurę. Czytajcie - musiałam ponownie umyć włosy żeby wyjść do ludzi ;) Kosmetyk ma konsystencję kremu (co za niespodzianka!) i właściwie jedyne co dobrze mu wychodzi to aplikacja - bez problemu można go równomiernie nałożyć na włosy. produkt ma lekki połysk i zapach, który kojarzy mi się z salonem fryzjerskim ;)
Biorąc pod uwagę fakt, że krem lekko się błyszczy odzyskałam cień nadziei na spełnienie chociaż jednej z obietnic producenta. Niestety, nadzieja szybko umarła i zamieniła się w wielki zawód.
Obietnica 1: połysk. No, jak zrobię zdjęcie i dołożę go w Photoshopie to faktycznie, będę mogła powiedzieć, że włosy pięknie błyszczą. Nie zauważyłam po ani jednym zastosowaniu tego produktu zwiększonego połysku (bez względu na światło). Pod tym względem produkt nie robi nic.
Obietnica 2: objętość. Pisałam już wcześniej, że fryzjerka ze mnie żadna, ale skoro każdy możliwy produkt obiecujący zwiększenie objętości włosów należy nałożyć u ich nasady aby zadział to i ten powinnam nałożyć w podobny sposób. Efekt - mimo niewielkiej ilości produktu wyglądałam, jakby odcięto mnie od wody i szamponu do włosów na co najmniej tydzień. Podobnie jak w przypadku połysku - efektu brak.
Obietnica 3: kolor. Shine Capture i w tym względzie nie robi nic. Nie zauważyłam ani podtrzymania koloru, ani dłuższego blasku, nic. Z tego wynika, że Tahe pod każdym względem poniosło klęskę.
Z racji, że z produktem niezbyt się polubiłam postanowiłam poszperać nieco w internecie na temat samej firmy. Ze strony producenta dowiedziałam się, że firma została założona w 1960 roku w Hiszpanii i tam tez znajduje się główne laboratorium i fabryka firmy.
Firma szczyci się "dbałością o skład i szczegóły. Produkty Tahe zawierają bardzo bogate i pieczołowicie dobrane formuły witamin, białek i aminokwasów. W składzie farb obniżono zawartość amoniaku do niezbędnego minimum oraz wykluczono wiele innych substancji szkodliwych i obciążających włosy. Są w pełni naturalne dzięki wykorzystaniu ekologicznych składników takich jak: olej arganowy, woski roślinne z candelli, carnauby, jojoby, otrębów ryżowych, masła karotenowegoi wielu innych zbawiennych dla włosów ekstraktów."
Postanowiłam i pod tym kątem prześwietlić moje różowe "cudo". Jego skład prezentuje się następująco:
- Aqua (woda)
- Polyquaternium-37 (antystatyk, substancja filmotwórcza)
- Propylene Glycol (substancja utrzymująca wilgoć)
- Dicaprylate Dicaprate (substancja zmiękczająca)
- PPG-1 Trideceth-6 (emulgator)
- VP/VA Copolymer (wygładza i zmiękcza włosy, utrwala fryzurę)
- PEG-150 (humektant)
- Stearyl Alcohol (substancja zmiękczająca, stabilizator i regulator lepkości)
- SMDI Copolymer (humektant)
- Phenoxyethanol (konserwant)
- Methylparaben (konserwant)
- Propylparaben (konserwant)
- Ethylparaben (konserwant)
- Butylparaben (konserwant)
- Benzyl Salicylate (filtr przeciwsłoneczny, konserwant)
- Heksyl Cinamal (zapach)
- Butylphenyl methylpropional (zapach)
- Parfum (zapach)
Jak widać skład nie powala. Ekstraktów, którymi szczyci się producent brak. Zajrzałam również do sklepu Tahe, gdzie produkt kosztuje 46,80zł/125ml. Faktycznie kupiłam go w bardzo okazyjnej cenie ale co z tego, skoro za te 14zł mogłam kupić litr Latte od Kallosa, która bardzo służy moim włosom, i jeszcze zostało by mi kilka złotych w portfelu.
W tym miejscu zawsze robiłam podsumowanie, jednak w przypadku tego produktu mam spory problem. Nie potrafię znaleźć jego zalet, bo ani jako odżywka, ani jako krem do stylizacji się nie sprawdza. W gruncie rzeczy nie mam zielonego pojęcia, w jakiej formie ten produkt mógłby się sprawdzić.
Nie wiedzieć czemu ten produkt nie zachęcił mnie do dalszej przygody z marką Tahe. A może któraś z Was miała bardziej pozytywne doświadczenia z kosmetykami tej marki?
Porażka, zwłaszcza skład. ^^
OdpowiedzUsuńI to za jaką cenę (mam na myśli tą ze sklepu internetowego TAHE)! Ogólnie cały ten produkt to porażka...
Usuńja tam się na składach nie znam, a ten mnie i tak przeraził, więc... domyślam się, że jest masakryczny :D szkoda, że taki bubelek :(
OdpowiedzUsuńpędzelków do eyelinera mam chyba z 4 Maestro i 1 od Hakuro i też je uwielbiam :D
fajnie, że też lubisz ten pędzel. to kolejny dowód na to, że warto się z nim zapoznac :)
Kupiłam kilka z Maestro ale jeszcze nie zdążyłam wszystkich przetestować :)
UsuńNie spotkałam się jeszcze ani z kosmetykiem, ani firmą, ale jeśli miałabym kupić tą odżywkę po regularnej cenie to tak czy siak zostanę przy Kallosie :)
OdpowiedzUsuńNie polecam jej nawet w cenie promocyjnej, ba! nawet za złotówkę nie polecam! :)
UsuńNie spotkałam się jeszcze z tym produktem ale skład ma rzeczywiście straszmy:(
OdpowiedzUsuńChyba tylko można go kupić w hurtowniach fryzjerskich. Zresztą to dobrze, macie mniejszą szansę trafić na ten bubel ;)
Usuń