czwartek, 31 stycznia 2013

Usta na długo w odcieniu nude

Witajcie!

Wiele razy wspominałam, że poszukuję mojego idealnego nude. Dodatkowo unikam jak ognia pomadek o wykończeniu a'la błyszczyk, zdecydowanie wolę te długotrwałe.
Chociaż rozczarował mnie pseudotint od Maybelline (recenzja tutaj), jednak instynkt testerki nie pozwolił mi przejść obok nowej pomadki od Maybelline - SuperStay 14H.
Poczekałam na promocję i za około 20zł stałam się posiadaczką odcienia 610 Beige For Good.


Producent reklamuje swój nowy produkt jako lekką jak piórko pomadkę dającą długotrwały efekt bez wysuszania ust. Gama kolorystyczna obejmuje 10 odcieni, z czego zdecydowaną większość stanowią róże i czerwienie.

Posiadany przeze mnie nudny beż jest chyba jedynym kolorem w całej gamie, który przypadł mi do gustu. Na pierwszy rzut oka większość odcieni wydała mi się sztuczna, co zniechęciło do jakichkolwiek testów pozostałych odcieni ;)  Wielka szkoda, bo szminka na tyle mi się spodobała, że nie wykluczam zakupu innego odcienia w przyszłości - chyba jednak muszę przyjrzeć się im z bliska.  Jesteście ciekawe czy spełnia obietnice producenta bardziej niż wątpliwej sławy tint? Zapraszam do przeczytania recenzji :)

Wspomniany odcień 610 jest ładnym, chłodnym beżem bez jakiejkolwiek domieszki różu.


Opakowanie:
Pomadka jest zapakowana w klasyczne szminkowe opakowanie. Jego dolna połowa ma kolor bardzo zbliżony do odcienia pomadki, więc bardzo łatwo znajdziemy poszukiwany odcień.
Skuwka nie jest zamykana na słyszalny klik jednak mimo tego wydaje się być dosyć solidnie dopasowana - ani razu nie otwarła mi się w torebce.

Zapach:
Pomadka ma bardzo delikatny, jakby lekko waniliowo-owocowy zapach. Bardzo przyjemny i niewyczuwalny na ustach.

Konsystencja:
Pomadka jest raczej sucha ale daleka od tępej. Nakłada się równomiernie pokrywając usta cieniutką warstwą koloru, który można stopniować.  Do tego, jak widać na zdjęciach, sztyft jest cieńszy niż w większości klasycznych pomadek, co pozwala na precyzyjną aplikację nawet bez lusterka :)
Wbrew moim obawom szminka faktycznie nie wysusza ust i jest na nich niewyczuwalna. 

Z lampą

Bez lampy

Trwałość:
Fenomenalna! Co prawda nie mam w zwyczaju testować pomadki przez 14h ale malując się nią rano na uczelnię po moim powrocie do domu nadal była widoczna na ustach (w międzyczasie jadłam i piłam). Jestem bardzo zadowolona! Kolor po kilku godzinach (lub po posiłku) bardziej blednie niż się ściera i dzieje się to w sposób równomierny, więc nie grozi nam nieestetyczny kontur jak po wspomnianym tincie. 

Podsumowanie:
Najwyraźniej firma Maybelline po porażce z poprzednim długotrwałym produktem do ust najwyraźniej wyciągnęła wnioski bo ich najnowsza pomadka jest fantastyczna! Oby tak dalej :)

+ trwałość
+ równomierne znikanie z ust
+ konsystencja
+ ładny kolor
+ precyzyjny sztyft
+ przyjemny zapach
+ kolor widoczny na opakowaniu
+ ładny kolor

Na dobry początek przygody z tymi pomadkami już otrzymują ode mnie bardzo wysoką ocenę
Jeżeli macie ochotę wypróbować ten produkt mam dla Was wspaniałą wiadomość! Widziałam promocje na te pomadki w dwóch gazetkach (chyba Rossmann i Super-Pharm), co pozwala nabyć ją za około 21-22zł :)

Chociaż posiadany przeze mnie bezy to ładny nudziak nic nie stoi na przeszkodzie znalezienia idealnego NUDE wśród pomadek M.A.C :) Może polecicie mi jakiś odcień?

Pozdrawiam,

wtorek, 29 stycznia 2013

Pustynna przygoda

Witajcie!

Wiele lat temu (12?) byłam z rodzicami na wakacjach w Tunezji. Pojechaliśmy wtedy na dwudniową wycieczkę na Saharę,z  której piasek dalej stoi sobie w ładnych słoikach w domu ;)
Doskonale pamiętam przejażdżkę na wielbłądzie (100 razy wygodniejszym od słonia), piasek przyczepiający się do wszystkiego i fantastycznego przewodnika. Przewodnik ten był Tunezyjczykiem i nigdy nie uczył się specjalnie języka polskiego. Mimo tego przez kilka lat pracy z polskimi wycieczkami potrafił posługiwać się naszym językiem na tyle dobrze, żeby samodzielnie oprowadzać wycieczki. Czasem jednak brakowało mu jakiegoś słowa. Było tak szczególnie w przypadku opowiadania o działaniach Berberów przed rozprzestrzenianiem się pustyni. Na owe rozprzestrzenianie się Sahary sympatyczny Pan miał swoje słowo - "upustynienie".
Nie sądziłam, że kilkanaście lat później sama będę musiała się przed nim chronić.

Oczywiście nie przeprowadziłam się ostatnio ani w okolicę bezkresnych piasków Afryki, ani nawet w sąsiedztwo Pustyni Błędowskiej. Owa pustynia zagościła na moment na mojej twarzy. Winić za to nie mogę piasku, wiatru i palącego słońca, a jeden niepozorny żel do mycia twarzy. Prawdopodobnie część z Was już domyśla się o jakiego zawodnika chodzi ;)

Moje zakupy z Choisee przebiegły bezproblemowo. Dostałam zamówienie w miarę szybko, a jedyne czego mogłabym się przyczepić to odrobina wypsikanego w kopercie toniku różanego. Daty ważności okazały się w porządku ale po opiniach w blogosferze byłam mocno sceptycznie nastawiona do tych produktów. Trzeba się było w końcu przełamać i tym sposobem żel do mycia twarzy z lawendą i ylang ylang wylądował na mojej twarzy.


Zacznę od zapachu. Gdzie ta lawenda ja się pytam??? Chyba tylko w kolorze (będącym efektem dodania barwnika ;) )! Wielka szkoda, bo bardzo lubię ten zapach. Aromat żelu jest mocny i intensywny - domniemywam, że to ten ylang ylang. Sam zapach nawet przypadł mi do gustu, chociaż braku lawendy i tak nie odżałuję. Całe szczęście, że w przeciwieństwie do Dimipedii mój ylang ylang jest pozbawiony rękawic bokserskich bo nie boli mnie nos od wąchania żelu ;)

Wrażenia zapachowe nienajgorsze najwyższy czas nałożyć żel na twarz.
Podoba mi się jego konsystencja - ani za rzadka ani za gęsta, idealna.  Pompka wyciska odpowiednią ilość żelu potrzebną do umycia całej twarzy. Niestety po kilku użyciach dosyć sporo go było, jestem ciekawa na jak długo wystarczy.

na zdjęciu pół pompki żelu
Nakładam żel na buzię i myję. Produkt delikatnie się pieni i całkiem nieźle oczyszcza twarz. Wygląda na to, że nieźle spełnia swoje zadanie.
Niestety w momencie zmywania nie jest już tak różowo. Żel niemiłosiernie szczypie w oczy! Żeli do mycia twarzy używam od kilkunastu lat, szamponów do włosów od zawsze i wierzcie mi na słowo - żaden inny produkt nie powodował aż takiego dyskomfortu!

Zmyłam, wytarłam oczy i nic nie zapowiadało tragedii.
Wieczorem znowu umyłam twarz, i rano, i wieczorem, i rano, i wieczorem...

Po 2-3 dniach uznałam, że coś jest nie tak. niby skóra była gładka i odświeżona ale coś mi w niej nie grało. Po kolejnych 2 dniach byłam już pewna co. Ten żel powolutku, pocichutku zbliżał wygląd mojej skóry do piasku a stopień jej nawilżenia do wilgotności na Saharze! wróciłam na kilka dni do poprzedniego żelu i problem zniknął, L'Orealowski Nutri Gold przywrócił skórę do normalnej kondycji.
Wystarczyło jednak nieco zmienić codzienny rytuał i używać żelu Choisee nie częściej niż raz dziennie i problem upustynienia mojej twarzy nie wraca.

Czas rzucić okiem na skład. Wbrew reklamie Choisee wcale nie jest on naturalny ;)
Aqua - woda
Sodium Laureth Sulphate - detergent
Cocoamaqua - ??? Google i moje książki z chemii kosmetycznej wymiękły.
Laureth Sulphate - detergent
Cocoamido Propyl Betaine - detergent (gocoamidopropyl, bez spacji)
PEG -7 - humektant
Glyceryl Cocoate - surfakant
Cocamide Dea - stabilizator piany
Glycerin - humektant
Ananas Comosus Fruit Extract - ektrakt z ananasa o działaniu lekko złuszczającym i nawilżającym
Aloe Barbadenis Leaf Juice - ekstrakt z liści aloesu (ciekawe czy ze szkodliwą skórką) o działaniu nawilżającym
Lavandula Angustifilia Oil - olejek lawendowy o działaniu antyseptycznym i przeciwzapalnym (btw AngustifOlia, a nie Angustifilia ;) )
Azadirachta Indica Leaf Extract - sok z miodli indyjskiej o działaniu leczniczym, odkażającym
Kurkuma Oil - olej kurkumowy o działaniu antyoksydacyjnym
Hydroxypropyl - stabilizator emulsji? (a nie brakuje Cellulose  w składzie?)
Methyl Cellulose - stabilizator emulsji i subtancja filmotwórcza
Mathylparaben - konserwant
Propylparaben - konserwant
Phenoxyethanol - konserwant
EDTA - pomaga zachować czystość i zapobiega jełczeniu kosmetyków
CI 60725 - barwnik

Jak widać nie dość, że naturalnych produktów nie ma zbyt wiele to jeszcze skład zawiera sporo błędów, co moim zdaniem jest niedopuszczalne! Dodatkowo zawiera SLS, którego wiele z Was unika.

Podsumowując:
+ opakowanie z pompką
+ właściwości oczyszczające
+ konsystencja
+/- zapach
- wydajność
- szczypanie w oczy
- wysuszanie skóry na wiór
- błędy na liście składników!

Tym samym żel ostatecznie dostaje ode mnie




Jestem niemalże pewna, że już więcej nie kupię tego produktu.
Spodobało Wam się cokolwiek z Choisee?

Pozdrawiam,


niedziela, 27 stycznia 2013

Sztuka godna zawodowego żołnierza



Witajcie!

Zastanawiacie się co tym razem wymyśliłam? Już spieszę z wyjaśnieniami.
Mój tata od zawsze interesował się okresem I i II wojny światowej. Od dziecka pamiętam, że w weekendy oglądaliśmy na Discovery programy dokumentalne o tematyce wojennej. Jego interesowały Tygrysy, T-34, Panzerfausty, działa i tego typu "atrakcje"  oraz taktyczne zagrywki dowódców. Ja jako mała dziewczynka jeszcze nie do końca rozumiejąca to, co dzieje się na ekranie - żołnierzy w dziwnych strojach i jeszcze dziwniejszych nakryciach głowy.
Owe dziwne stroje najczęściej oznaczały ni mniej ni więcej jak upodobnienie się do otoczenia, a dziwne nakrycia głowy - liście, trawę i inne rośliny doczepione do hełmu. Tata wytłumaczył mi po co im te liście oraz zielone mazy na twarzy. Tym samym w wieku pi razy drzwi 4 lat odkryłam co oznacza słowo kamuflaż.

Prawie 20 lat później jedyne co mnie z żołnierzami łączy to sympatia do koloru zielonego, silny charakter i dalsze oglądanie programów na temat wojen ubiegłego stulecia na Discovery ;) Także pojęcie kamuflażu kojarzy mi się z czymś zgoła innym niż liście na hełmach ;)

Obecnie kamuflaż jest synonimem mocno kryjącego, najczęściej tłustego i posiadającą ciężką, kremową konsystencję, nierzadko przypominającą pastę, korektora. Wielka szkoda, że kilkanaście lat temu nie było na rynku (albo były ale ciężko dostępne dla przeciętnej klientki) tak dobrych produktów tego typu. Na szczęście obecnie już są i niedoskonałości skóry przestały być taką zmorą, jaką były kiedyś :)

Od dłuższego czasu jestem wielką fanką osławionego Dermacolu, który ratował moją skórę w jej najgorszym okresie czyli w czasach gimnazjum i liceum. Pod koniec ubiegłego roku do moich zbiorów dołączyły kupiona na targach okrągła paletka Kryolan (pokazywałam ją tutaj) oraz paleta 15 kamuflaży Beauties Factory, o której dziś będzie mowa (wspominałam o niej w tym poście).

Paletka jest ciągle w fazie testowania - na sobie samej używam max 2 kolorów, łącznie wypróbowałam ich, nie licząc użycia do swatchy, może 5, więc myślę że jest jeszcze za wcześnie na ostateczną recenzję.
W każdym razie pierwsze testy wypadły na tyle optymistycznie, że postanowiłam zaprezentować ją bliżej.

Paleta jest zamknięta w czarnym, prostym opakowaniu zamykanym jak klasyczna paleta. Zamknięcie jest szczelne i nie mam obaw, że paleta otworzy się w najmniej oczekiwanym momencie :)


Paleta kryje w sobie 15 dosyć sporych (przynajmniej na pierwszy rzut oka) kółek zawierających różne odcienie kamuflaży, od bieli po ciemną czekoladę.


Jako pierwszy nabrałam na palec biały... i załamałam się. Pigmentacja jest kiepska (same zobaczycie na dalszych zdjęciach) ale nie zraziłam się od razu, i całe szczęście, bo pozostałe kolory są o wiele lepiej napigmentowane i kryjące. Mam wrażenie, że biel wg producenta ma służyć raczej rozjaśnieniu pozostałych kolorów. Punkt dla niego, mam pełne spectrum odcieni, dla każdego możliwego koloru cery, z mrocznymi zjawami włącznie ;)

Kamuflaże mają kremową konsystencję, cięższą od klasycznego korektora, ale lżejszą od kamuflaży Kryolan. Kryją całkiem nieźle i wspaniale buduje się nimi krycie dokładając kolejne porcje kosmetyku. Z każdą następną warstwą twarz nie traci na naturalności, efekt bardzo mi się podoba.
Zakryć można nimi wszystko, od delikatnych przebarwień po bardziej rozległe zmiany. Radzą sobie z zatuszowanie m.in. ogniście czerwonych trądzikowych zmian zapalnych. Nie poradzą sobie natomiast z tatuażem i podobnymi ozdobami, które czasem mamy ochotę schować przed wzrokiem innych (tu lepiej sprawdzi się Kryolan).
Kosmetyk nakłada się łatwo i do zakrycia małych zmian wystarczy jego niewielka ilość, dzięki czemu wydaje się być bardzo wydajny.
Trwałość jest całkiem niezła, w połączeniu z podkładem i pudrem wytrzymuje na twarzy większość dnia. Jest to o tyle korzystne, że nie czujemy się dosłownie wytapetowane ;)
Doskonały jest też wybór średnicy kółek - wygodnie operuje się w nim różnej wielkości pędzlem, gąbką i palcem nawet przy długich paznokciach.

Podzielacie mój entuzjazm? To najwyższy czas skończyć tą paplaninę i pokazać Wam kolory:
Górny rząd, (pierwszy od lewej w paletce jest na zdjęciu pierwszy od prawej):


Środkowy rząd, kolejność jak wyżej:


Dolny rząd, kolejność podobnie jak na poprzednich zdjęciach:

Jak widzicie w paletce znajdują się kolory zarówno jasne jak i ciemne, ciepłe, chłodne i neutralne. Jedynie pigmentacja białego wyróżnia się in minus, pozostałe zgodnie trzymają wysoki poziom. Polecam ją zarówno dziewczynom zajmującym się wizażem jak i tym, które malują tylko siebie - macie 100% pewność, że doskonale dobierzecie kamuflaż każdego dnia.
Mam nadzieję, że na zdjęciach widać siłę ich krycia - w świetle dziennym żyły nie przebijały kolorem spod kosmetyku, widać było jedynie ich lekką wypukłość.
Chwilowo moja skóra zbladła, jak to zimą, i najczęściej używam środkowego odcienia z dolnego rzędu i 2 od prawej (w palecie) w środkowym rzędzie. Latem będą za jasne ale z tym zestawem to  nie problem - wymieszam aktualnie używane odcienie z czekoladowymi i będzie jak znalazł :)

Produkt był prezentem, ale z tajemnych źródeł wiem, że został zakupiony w sklepie Cocolita.pl za 45,90zł :)

Jak Wam się podoba mój współczesny kamuflaż, tak daleki od noszenia liści na głowie? Wkrótce przedstawię Wam kółeczko Kryolanu i porównam obydwa zestawy :)

Miłej niedzieli,

sobota, 26 stycznia 2013

MONOtematyczna KO(BO)lekcja

Witajcie!

Idę ostatnio do Natury, a tam promocja na cienie Kobo (zarówno na wkłady do paletek jak i pojedyncze cienie oraz kasetki). W zeszłym roku pokazywałam Wam moje paletkowe zbiory (w tym poście), wśród których znajduje się kilka cieni Kobo. Ko(bo)lekcja nie rozrastała się, gdyż do Natury wyjątkowo mi nie po drodze. Dodatkowo 1 wkład kosztuje 13,99zł, co czyni je trochę droższymi od kółek Inglota (co przy kilkudziesięciu kolorach robi sporą różnicę).


Podczas ostatniej wizyty karteczka z napisem PROMOCJA przyciągnęła mnie do szafy Kobo na dobre pół godziny. Niestety z około 10 cieni znajdujących się w  moim zakupowym koszyku (cóż za minimalizm, rozsądek i umiar w zakupach! ;) ) ostatecznie zostało ich 6. Powód? Karteczka na półce z cieniami wskazywała na "wkłady w cenie 6,99zł". W praktyce okazało się, że przecenione są tylko te z serii Mono czyli matowe, oznaczone numerami od 101. Wielka szkoda, gdyż w serii Fashion (numery od 201) kilka kolorów przypadło mi do gustu i nie mogę się doczekać promocji na tą serię :) Dlaczego skusiłam się na kolejne odcienie Kobo? Z prostej przyczyny - są świetnej jakości. Bardzo napigmentowane i trwałe, a do tego w promocji wychodzą taniej od wkładów Inglota. Jedynym ich minusem jest nieco większe pylenie i miękkość od Inglotowych braci ale myślę, że mogę im to wybaczyć. Co ciekawe oprócz cieni mam z Kobo jedną szminkę i mimo zachwytów nad posiadanymi produktami pozostałe kosmetyki znajdujące się w ofercie tej marki mnie nie kuszą, sama nie wiem dlaczego ;)

Tradycyjnie w celu zapobiegania oczopląsowi od gapienia się na całą ferie barw nastawiłam oczy na radar "znajdźcie to, czego jeszcze nie mam".  Tak wiem, ciężko uwierzyć, że są odcienie, których brakuje w mojej kolekcji ale zaufajcie mi - takowe istnieją i na pewno się w niej kiedyś znajdą :)
Jestem wielką fanką matów, więc tym razem wybrałam takie kolory:


Od lewej:
- 101 Coconut
- 103 Sunny Day
- 114 Aubergine
- 115 Orient Brown
- 116 Chocolate Brown
- 128 Deep Black

Kuszą mnie jeszcze odcienie zieleni, niebieskiego, a także rozbielone róże i brzoskwinie. Chyba muszę wybrać się do Natury razem z moją sporą kolekcją, żeby nie zdublować odcieni. Niestety kilka z nich już podczas pierwszych testów wyglądało podobnie, a nie jestem aż taką fanką pastelowego różu żeby zużyć 2-3 niemalże identyczne cienie zanim minie termin ich ważności ;)
Na dłoni cienie (kolejność jak wyżej z tym, że tym razem od prawej) prezentują się następująco:


Jestem nimi naprawdę zachwycona!

Promocja trwa do 30 stycznia, więc biegnijcie szybko do Natury jeśli macie chrapkę na któryś z odcieni (szkoda tylko, że w większości Natur są już poprzebierane :( ).
Mnie kuszą jeszcze 104 Pale Peach, 106 Papaya Shake, 117 Caffe Latte, 118 Khaki, 121 Deep Sapphire, 123 True Blue, 124 Fresh Mint, 125 Tropical Green i 126 Golden Olive, czyli właściwie większość tych, których jeszcze nie mam ;) Czas wziąć palety pod pachę i pomaszerować z nimi do Natury ;)
No i koniecznie muszę sprintem udać się do Inglota po nową paletkę na 20 cieni bo już zbyt wiele nie ma swojego domku :)

Macie swoich faworytów wśród cieni Kobo? :)

Pozdrawiam znad opasłych chemicznych tomisk,


   

piątek, 25 stycznia 2013

CosmoBlender wkracza do akcji!

Witajcie!

Paskudne z Was kusicielki, wiecie? Te różowe niepozorne jajka, zwane Beauty Blenderami, atakują mnie dosłownie z każdej strony. Na tyle skutecznie, że sama rozważam zakup osławionej gąbeczki. Najbardziej przekonał mnie post Cammie, w którym pokazała swój stary BB po ponad 2 latach użytkowania. Okazało się, że Beauty Blender może i nie należy do najtańszych akcesoriów, ale skoro potrafi wytrzymać kilka lat to może warto? Z drugiej strony jestem tak przyzwyczajona do pędzli, że nie jestem pewna czy w ogóle używałabym tej gąbki. Może więc lepiej kupić tańszy odpowiednik?

Zaraz zaraz! Przecież ja już mam swoją małą, różową gąbkę!


Kupiłam ją kiedyś w UK za około 5 funtów. Należy do akcesoriów sygnowanych przez Cosmopolitan. Kupiłam, wrzuciłam do szuflady i zapomniałam. Ilekroć natrafiałam na nią w mojej prywatnej składnicy kolorówki obiecywałam sobie ją w końcu wypróbować. I "w końcu" nadeszło dzisiaj.
Zmoczyłam gąbkę (sporo urosła ;) ) i odcisnęłam nadmiar wody, dzięki czemu stała się bardziej miękka i mięsista.
Nałożyłam podkład na dłoń, lekko zanurzyłam w nim gąbeczkę i zaczęłam dokładnie stemplować twarz.
Wow! Efekt jest doskonały. Podkład został nałożony bardzo cienką i równą warstwą (w razie potrzeby większego krycia można dołożyć warstwy) i faktycznie przypomina efekt rodem z airbrush'a.  Gąbeczka jest bardzo wygodna w użyciu i dobrze leży w dłoni. Jedyne z czym miałam lekki problem to z domyciem jej ale pewnie dojdę do wprawy :) Ciekawe czy na dłuższą metę mój zachwyt nie zmaleje ;) No i czy w ogóle będę jej używać bo bardzo lubię moje pędzelki ;)

Jeżeli gąbka się sprawdzi to być może zakupię oryginalny Beauty Blender. Dlaczego być może? Bo jeżeli ta gąbka okaże się równie trwała i równie dobra jak oryginał to po co przepłacać? Czytałam wiele opinii na temat oryginału i podróbek (jedna drugiej nie równa) i z tego co widzę, kilka tańszych wersji różowego cuda jest porównywalnych z oryginałem - może właśnie na taką trafiłam? Czas pokaże :) Jeżeli faktycznie gąbka podbije moje serce na równi z pędzlami to na pewno zdam Wam systematyczne relacje z jej wyglądu i właściwości :)

Pozdrawiam,

czwartek, 24 stycznia 2013

Nadchodzi kolejna apokalipsa!

Witajcie!

Jeszcze sesja na dobre nie rozgościła się w mojej głowie, a ja znowu zniknęłam na dwa dni z blogosfery. Niestety obowiązki nadwornego ogarniacza wszelkiego bałaganu na roku zajmują nie mniej czasu niż nauka do egzaminów.

Po grudniowym "końcu świata"  nadchodzę z prawdziwą Apokalipsą! Jest nią nowoś od Rimmel - lakier do ust Apocalips :)

źródło: www.rimmellondon.com.pl
Pierwszy raz zobaczyłam ten produkt w rubryce zapowiedzi w którejś z babskich gazet. Z racji mojej wielkiej sympatii do szminek i innych długotrwałych mazideł do ust (o porażce z tintem Maybelline pisałam tutaj) nie byłabym sobą, gdybym nie dowiedziała się więcej na temat tego produktu ;)
Jest to kolejny produkt tej brytyjskiej marki reklamowany przez Kate Moss. Rimmel obiecuje kolor szminki i połysk błyszczyka - fajnie, że w nazwie nie widnieje kolejna pusta obietnica w stylu 8h, 10h, a może nawet 48h - jak szaleć to szaleć, co sobie będą producenci żałować ;)

Poszperałam na zagranicznych stronach i trafiłam na bloga Katie , na którym znajdziecie swatche 8 odcieni. Wg Zeberki w Polsce ma być dostępnych 7 z nich:

600 Nude Eclipse
źródło: www.zeberka.pl


100 Phenomenon

źródło: www.zeberka.pl


102 Nova
źródło: www.zeberka.pl
201 Solstice
źródło: www.zeberka.pl
300 Out of this world
źródło: www.zeberka.pl

303 Apocaliptic
źródło: www.zeberka.pl

501 Stellar


źródło: www.zeberka.pl


Jak widzicie gama kolorystyczna w połowie różni się od tej prezentowanej na wyżej wymienionym blogu. Nie ukrywam, że spodobało mi się kilka kolorów m.in. Nude Eclipse, Solstice i Stellar. Mam nadzieję, że na żywo okażą się na tyle ładne, że skuszę się na zakup co najmniej jednego (chociaż mówiąc szczerze powinnam raczej uruchomić wyprzedaż szufladową kosmetyków niż je dokupywać ;) ). Cena podana w gazecie oscylowała wokół 27zł, więc w Rossmannowej promocji pewnie uda się go kupić za około 20zł.
Mam nadzieję, że obietnice producenta zostaną spełnione minimum w stopniu zadowającym.
Niestety nie widziałam tego produktu w sklepach? Może którejś z Was wpadł w oko na sklepowej półce? Jesteście równie entuzjastycznie nastawione jak ja?

Z racji charakteru dzisiejszego postu pokuszę się jeszcze o kilka zapowiedzi :) W najbliższym czasie na blogu pokażę Wam moje nowe wkłady do paletek Kobo (obecnie są w promocji za niecałe 7zł!) oraz kilka pędzelków Maestro, w których zakochałam się od pierwszego maźnięcia :) Skoro mowa o Rossmannach to niestety nowy Healthy Mix chyba nie był mi dany - objeździłam wszystkie Rossmanny, które mam (w miarę) po drodze i wszędzie poszukiwany kolor już wykupiony. Szkoda, pozostaje czekać na następną promocję (Super-Pharm do Ciebie mówię! ) :)

Wszystkim pozostałym studiującym blogerkom życzę powodzenia na egzaminach :)

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Nena testuje: Część 2 - Stylizacja Rzęs

Witajcie!

Która z nas nie marzy o zalotnym spojrzeniu zza firanki gęstych, długich i podkręconych rzęs?
Niestety niewiele kobiet może się takimi poszczycić. Przez wiele lat jedynymi sposobami na upiększenie własnych włosków były henna, tusze i sztuczne rzęsy. Te ostatnie nie przekonały wielu kobiet do stosowania ich na co dzień (co innego od wielkiego dzwonu), pozostało więc poszukiwanie innych sposobów. Pojawiła się także trwała podkręcająca rzęsy, ale jak to mawiają z pustego i Salomon nie naleje, więc posiadaczki niezbyt imponującej oprawy oka dalej musiały obejść się ze smakiem.
Jakiś czas temu nastała prawdziwa rewolucja - semipermamentne przedłużanie rzęs, które okazało się prawdziwym hitem.

źródło: www.vesuna.pl
Dzisiaj przybliżę Wam ten zabieg "od kuchni" :)

Na czym polega przedłużanie i zagęszczanie rzęs? Podczas zabiegu stylistka przykleja do każdej naturalnej rzęsy jedną, dwie lub trzy sztuczne (odpowiednio metoda 1 do 1, 2 do 1, 3 do 1). Po około 3-4 tygodniach należy zgłosić się na uzupełnienie, gdyż sztuczne rzęsy wypadają razem z naszymi własnymi. Nie jest to efekt uboczny zabiegu, a normalnie zjawisko w przypadku ludzkich włosów.

Jak wybrać dobrą stylistkę rzęs?
Podobnie jak w przypadku stylistki paznokci warto popytać znajome, czy któraś z nich nie zna godnej polecenia stylistki. Tradycyjnie warto zapytać o odbyte szkolenie, zdjęcia prac oraz marki materiałów (dobre np. Noveau Lashes, Secret Lashes, Adessa, Evo Lashes, Noble Lashes). Nie polecam początkujących pań - oczywiście, każdy się kiedyś uczy ale chyba nie chciałybyście oddać okolic oczu niedoświadczonej osobie :)

Dlaczego wybór stylistki jest kluczowy? Konsekwencje źle wykonanego zabiegu.
Udając się do stylistki, która nie posiada należytej wiedzy i doświadczenia, w najlepszym razie ryzykujecie utratę rzęs. Najpopularniejsza jest metoda 1:1, co oznacza, że do każdej naturalnej rzęsy przyklejamy jedną sztuczną. Nie 3 sztuczne do naturalnej ani, o zgrozo!, 1 sztuczną do kilku naturalnych. Czym to grozi? Każda z rzęs ma swoje własne indywidualne tempo wzrostu. Jeżeli przykleimy sztuczną rzęsę do kilku naturalnych (tym samym sklejając je ze sobą) jedna z nich prawdopodobnie będzie rosła szybciej ciągnąc pozostałe za sobą. W konsekwencji będziemy odczuwać dyskomfort, a wolniej rosnące rzęsy zostaną wyrwane. Dodatkowym minusem może być efekt wielu sklejonych  krzywych rzęsisk zamiast pięknego wachlarza.
Zdarzały się także przypadki pseudostylistek, które smarowały naturalne rzęsy klejem i posypywały je sztucznymi - istny horror! W dodatku tego typu panie zazwyczaj mają materiały dziwnego pochodzenia co oznacza ni mniej ni więcej, że nawet doświadczona stylistka może Was potem nie uratować. Oczywiście istnieje większa szansa na reakcję alergiczną lub podrażnienie oka po zastosowaniu tanich produktów niskiej jakości.
W najgorszym razie pseudostylistka może tak posklejać rzęsy, że nie będziecie w stanie otworzyć oka. Kochane nie oszczędzajcie na tym zabiegu! 

Jakie rzęsy wybrać?
Istnieje wiele rodzajów rzęs - syntetyczne, jebwabne, z norek, czarne, kolorowe, brokatowe, mniej podkręcone lub bardziej, cieńsze lub grubsze... Co wybrać?
Sama nosiłam rzęsy jedwabne i są naprawdę wygodne, a dodatkowo mają piękny odcień czerni (marka Evo Lashes). Podkręcenie (np. profil B, C) oraz długość rzęs stylistka powinna dobrać do Waszych oczu - wierzcie mi, że nie warto na chama upierać się przy największym podkręceniu i długości, u mało której z nas to wygląda dobrze - chyba, że lubicie efekt a'la teatralna lalka ;) Sprawdziłam rzęsy o grubości 0,20 i 0,15mm i te cieńsze zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu - niby to jedynie 0,05mm różnicy a efekt o wiele lepszy i bardziej naturalny :)

źródło: http://evo.pinger.pl/
Norki wyglądają bardziej naturalnie i są lżejsze (stosuje się je w metodach 2:1 i 3:1), jednak cechują się niejednorodnym kolorem. Oczywiście są też sporo droższe od jedwabnych.
Syntetyczne testowała moja koleżanka, są najtańsze i najmniej wygodne w noszeniu (twarde).
Kolory - ładnie wygląda kombinacja czarnych rzęs z np. niebieskimi lub fioletowymi, bardzo ładnie wyglądają w słońcu podbijając kolor tęczówki w bardzo dyskretny sposób. Widziałam też rzęsy ombre np. czarne z fioletowymi końcami.

źródło: http://evo.pinger.pl/
Brokatowe - nie jestem do nich przekonana, są grubsze i cięższe jednak na sylwestra lub karnawał kilka rzęs w tym stylu w zewnętrznym kąciku oka może wyglądać rewelacyjnie.

Stylistka wybrana, co dalej?
Aplikację rzęs metodą 1:1, 2:1, 3:1 wykonuje się na leżąco, na zamkniętym oku.
Sam zabieg zaczyna się od demakijażu i przyklejenia płatków kolagenowych lub taśm uniemożliwiających sklejenie się górnych rzęs z dolnymi. Następnie rzęsy odtłuszcza się i aplikuje preparat zwiększający przyczepność kleju. Potem stylistka rozdziela rzęsy wybierając te odpowiedniej długości i grubości (zbyt słaba rzęsa nie utrzyma ciężaru sztucznej) i przykleja do nich odpowiednią ilość sztucznych rzęs,w zależności od wybranej metody,  raz na jednym raz na drugim oku.

źródło: http://www.sztucznerzesy.com/przedluzanie-rzes/
Cała procedura trwa przeciętnie od godziny do dwóch, w zależności od zaaplikowanej ilości rzęs. Dobra stylistka weźmie pod uwagę kształt Waszych oczu i odpowiednio wyprofiluje rzęsy (w wewnętrznym kąciku krótsze, w zewnętrznym np. bardziej podkręcone) aby po aplikacji zbliżyć kształt Waszych oczu do ideału. Co jakiś czas rzęsy rozczesuje się i sprawdza czy wzajemnie się nie posklejały. Po skończonym zabiegu odkleja się taśmy lub płatki, przeczesuje rzęsy i voila, możecie cieszyć się pięknym spojrzeniem :)

źródło: http://www.mojakosmetyczka.pl
Jak długo utrzymuje się efekt?
Teoretycznie do 2 miesięcy. Teoretycznie, gdyż nasze rzęsy wypadają nierównomiernie i po kilku tygodniach mogą pojawić się dziury - wtedy warto wybrać się do stylistki na uzupełnienie. Nie zdziwcie się, jeżeli podczas jednej z wizyt stylistka zaproponuje zdjęcie pozostałych rzęs i założenie ich od nowa - być może Wasze naturalne rzęsy rosną tak szybko, że efekt po uzupełnieniu będzie daleki od pożądanego.

Rzęsy odpadły po kilku dniach, czy stylistka popełniła błąd?
Być może. Jeżeli jednak macie problem z przyczepnością żeli u akrylu (stylizacja paznokci), źle farbują Wam się włosy itp to być może winą nietrwałości przedłużonych rzęs jest Wasz organizm, a nie stylistka. Jeżeli jednak zamiast pojedynczych rzęs wypadają Wam kępki lub widzicie, że jedna sztuczna odpasła z kilkoma naturalnymi oznacza to źle wykonaną usługę i przysługuje Wam reklamacja.

Czy jest to wygodne?
Zdecydowanie tak - bez względu na porę dnia i miejsce macie piękne rzęsy. Do tego oszczędzacie rano kilka cennych chwil na nałożenie mascary ;) Dobrze założone rzęsy nie haczą np. o wacik, więc i demakijaż nie sprawia problemów. Czasem jednak rzęsa może się np. obrócić z naszą naturalną i drażnić oko - wtedy należy ją zdjąć. Do demakijażu należy używać płynów micelarnych i innych beztłuszczowych preparatów, gdyż tłuszcz wpływa negatywnie na trwałość kleju. Należy kilka razy dziennie rozczesywać je specjalną szczoteczką, jaką powinnyście otrzymać w cenie usługi. Jedyną niedogodnością jest konieczność regularnego uzupełniania (na co ja osobiście niezbyt mam czas) oraz konieczność leżenia plackiem przez dłuższy czas co powoduje u mnie ból pleców.

Istnieje szybsza metoda przedłużania rzęs?
Istnieje. Jest wiele nazw ale wszystkie oznaczają mniej więcej to samo. Blink & Express trwa od pół godziny do godziny i polega na przyklejeniu rzęs warstwowo, pod skosem - pierwsza warstwa np. skos do zewnątrz, druga skos do wewnątrz, trzecia znowu do zewnątrz, czwarta warstwa służy najczęściej wypełnianiu luk jeżeli takowe powstały. Efekt prezentuje się następująco:

http://www.favore.pl/251633_przedluzanie-i-zageszczanie-rzes-metoda-1-1-krakow-malopolskie.html
Minusem tej metody jest fakt, że po 2 tygodniach bezwzględnie należy zdjąć przedłużone rzęsy. Plusem jest cena (niższa niż 1:1) oraz krótszy czas wykonania usługi. Jest idealna dla Pań, które chcą przedłużyć rzęsy np. tylko na specjalną okazję.

Podsumowując: jeżeli marzycie o pięknych rzęsach gorąco polecam Wam ten zabieg :) Minusem tego zabiegu jest cena wahająca się najczęściej w okolicach 150-200zł/aplikacja 1:1, w zależności od miasta, stylistki i wybranego rodzaju rzęs, a także czas aplikacji. Mimo wszystko uważam, że efekt wart jest zachodu i gorąco polecam Wam skorzystanie z tego typu usługi. Strzeżcie się jednak tanich ofert na np. Gruponie, gdyż większość ofert pochodzi od amatorek.

Pozdrawiam,
Nena

niedziela, 20 stycznia 2013

Butelka pełna kakaowej rozkoszy

Witajcie!

Jak Wam mija weekend Kochane? Mnie niestety czeka dosyć pracowita niedziela - sesyjny potworek zbliża się wielkimi krokami ;)

Dzisiaj chciałam przedstawić Wam moje ostatnie odkrycie w dziedzinie pielęgnacji ciała. Tytułową butelkę kupiłam podczas mojej ostatniej wycieczki do Wielkiej Brytanii, po powrocie postawiłam w szafce i... zapomniałam o niej! :(
O jej istnieniu przypomniała mi reklama kosmetyków firmy Palmer's w witrynie jednej z aptek. Akurat wykończyłam wtedy biedronkowe masło do ciała, więc czym prędzej odszukałam czekoladową butelkę i zabrałam się za testowanie :)


Znacie kosmetyki Palmer's? Nie widzę rąk w górze! W takim razie postaram się nieco Wam przybliżyć Wam ich producenta :)
E.T. Browne Drug Company to amerykańska firma z wieloletnim doświadczeniem w produkcji profesjonalnych dermokosmetyków do pielęgnacji skóry. Palmer’s Cocoa Butter Formula to unikalna linia produktów obecnych w Stanach Zjednoczonych od 160 lat, obecnie dermokosmetyki Palmer’s to nr 1 na świecie produktów na bazie masła kakaowego.
W ich ofercie znajduje się bardzo szeroka gama dermokosmetyków do profesjonalnej pielęgnacji i nawilżania skóry oraz produkty wspomagające proces leczenia takich problemów jak rozstępy skóry, blizny, podrażnienia, zaczerwienienia, suchość skóry oraz pieluszkowe zapalenie skóry niemowląt i pielęgnacja ich wrażliwej skóry.
Wśród głównych kategorii będących w ofercie E.T Browne-Palmer’s są profesjonalne dermokosmetyki na bazie masła kakaowego, masła Shea, ekstraktu z oliwek extra virgin, mleka kokosowego. Wszystkie dermokosmetyki posiadają opatentowaną unikalną formułę wzbogaconą dodatkowo witaminą A, E, Kolagenem, Elastyną jak również Pantenolem, Silikonami, Allium Cepa.
Marki te dają ET Browne-Palmer’s silną pozycje w różnych segmentów rynku takich jak:
  • pielęgnacja skóry w czasie ciąży i okresie laktacji,
  • pielęgnacja i nawilżanie skóry – Body care,
  • pielęgnacja skóry dzieci i niemowląt,
  • pielęgnacja, zapobieganie i eliminowanie problemów skóry takich jak: rozstępy,
    blizny podrażnienia i zaczerwienienia,
  • pielęgnacja i nawilżanie skóry twarzy i ust.
Palmer’s korzysta tylko z najlepszych składników i specjalnie dobranych receptury, aby dostarczyć konsumentowi najwyższej jakości dermokosmetyki w przystępnych cenach. Dowodem uznania dla profesjonalizmu i jakości kosmetyków Palmer’s są zdobywane od wielu lat różne nagrody m.in. w USA i Wielkiej Brytanii. (źródło: http://www.palmers.info.pl/)

Każda linia zawiera kilka lub nawet kilkanaście produktów. Oprócz osławionej linii z masłem kakaowym dostępne są m.in. warianty z masłem shea lub oliwą z oliwek. Są także serie kosmetyków przeznaczone specjalnie dla kobiet w ciąży lub dzieci. Ja wybrałam klasyczny nawilżający balsam do ciała z masłem kakaowym, do którego dołączono czekoladowo-wiśniowe masełko do ust. Dzisiaj skupię się jednak na balsamie.
Producent reklamuje balsam jako porządny nawilżacz, mający za zadanie wygładzić i zmiękczyć skórę, a także znacznie zmniejszyć jej suchość. Obiecuje także wygładzenie i redukcję widoczności rozstępów oraz  poleca swój produkt jako kosmetyk po opalaniu. Dodatkowo jest rekomendowany dla kobiet w ciąży w celu zapobiegania rozstępom.
Co prawda w ciąży nie byłam i nie jestem ale rozstępy mam, i to od czasów szkoły podstawowej kiedy to nieco zbyt szybko mój wzrost szybował w górę ;) Trudno po kilkunastu latach z nimi walczyć, gdyż są niemalże niewidoczne (i całe szczęście) i poza mną mało kto dostrzega ich istnienie. Mam jednak strasznie przesuszoną skórę i miałam ogromną nadzieję, że Palmer's poradzi sobie z tym problemem.

Zacznę od opakowania. Moja butelka ma 400ml  i jest wyposażona w bardzo wygodną pompkę.


Pompka ta spisuje się niemalże na medal! Wydobywa z opakowania odpowiednią porcję kosmetyku do posmarowania np. łydek. Tym samym na całe nogi zużywam ok. 4 pompek, co czyni kosmetyk dosyć wydajnym. Trudno mi ocenić jak spisze się pompka gdy kosmetyk zacznie zbliżać się do końca - w najgorszym razie będę zmuszona ją odkręcić ;) Podoba mi się również jej zakręcenie (zwróćcie uwagę na zdjęciu), dzięki czemu można zapobiec przypadkowemu wydaniu porcji kosmetyku np. w podróży.
 Niezwykle wygodne jest zwężenie butelki poniżej pompki (popatrzcie na pierwsze zdjęcie), dzięki czemu wygodnie się ją trzyma i nie ślizga się w dłoniach. Sama butelka jest dosyć lekka. Wielkim plusem jest fakt, że kosmetyk jest dostępny w różnych pojemnościach, z pompką i bez - każda z nas może wybrać coś dla siebie.

Czas przejść do sedna. Kosmetyk ma bardzo gęstą konsystencję i jest lekko żółty (na zdjęciu pokazana jedna pompka balsamu).


Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona jego wydajnością! Pompka pompką ale niewydajnemu kosmetykowi niewiele by pomogła. Ta ilość pozwala mi posmarować naprawdę spory kawałek ciała. Kolejną miłą niespodzianką była prędkość wchłaniania się kosmetyku. Skóra pije ten balsam dosłownie z prędkością światła i, co najważniejsze, nie pozostawia on klejącej warstwy! Hurra, w końcu mogę ubrać się dosłownie chwilę po nasmarowaniu ciała.
Nie mogę pominąć przepięknego zapachu tego kosmetyku. Pachnie naturalnie, masłem kakaowym bez nawet najmniejszej nutki chemii. Zapach jest lekko słodki i na tyle intensywny, że po użyciu utrzymuje się przez dłuższy czas na skórze. W żadnym wypadku nie jest ani nachalny ani męczący - istna rozkosz dla zmysłów! Czasami lubię sobie go po prostu powąchać, ot takie małe zboczenie czekoladoholika ;)

Myślicie, że tytułową rozkoszą jest zapach? Otóż nie do końca! Jest obłędny ale dziewczyny... Prawdziwą rozkoszą (dla ciała) jest działanie tego kosmetyku!
Balsam intensywnie nawilża i odżywia skórę już od pierwszej minuty po aplikacji. Jest to działanie na tyle długotrwałe, że jeżeli zdarzy mi się zapomnieć lub nie mieć siły posmarować się któregoś wieczoru następnego dnia moje ciało desperacko nie woła PIĆ! przypominając swoim wyglądem krajobraz jakiejś pustyni. Jestem zachwycona jego działaniem w tym kierunku! Dodatkowo obserwowałam okolice moich rozstępów i faktycznie widzę jakąś poprawę, więc jeśli jesteście w ciąży faktycznie mogą Wam pomóc uniknąć tej wątpliwej ozdoby :)
Jego wielką zaletą jest fakt, że nie zapycha skóry - czego się nieco obawiałam po zobaczeniu jego konsystencji oraz parafiny w składzie. Zdarzało mi się być zadowoloną z jakiegoś balsamu lub masła ale mój dekolt miał chyba zgoła inne odczucie na ich temat, gdyż po każdej aplikacji reagował wypryskami. Po wielu użyciach Palmer'sa nie miałam ani jednej niemiłej niespodzianki na dekolcie. Polecam go więc dziewczynom borykającym się z trądzikiem na dekolcie, plecach czy ramionach - mimo kilku składników na moje oko nie powinien zrobić Wam krzywdy :)

Skład tego cuda prezentuje się następująco:
Aqua - woda
Theobroma Cacao Extract (ekstrakt z kakaowca) - emolient
Glyceryl Stearate - emolient, może wykazywać działanie komedogenne
Petrolatum (wazelina) - emolient niekomedogenny
Propylene Glicol - hydrofilowa substancja nawilżająca, humektant i konserwant
Glycerin - hydrofilowa substancja nawilżająca
Cocos Nucifera Oil (olej kokosowy) - emolient, może wykazywać działanie komedogenne, i rozpuszczalnik
Paraffinum Liquidum  (parafina) - emolient, może wykazywać działanie komedogenne, plastyfikator i rozpuszczalnik
Behentrimonium Methosulfate - substancja zmiękczająca
Cetearyl Alkohol - emolient,
Cetyl Alcohol - emolient i emulgator
Theobroma Cacao Seed Butter (masło z ziaren kakaowca) - emolient
Elaeis Guineesis Oil - olej palmowy
Dimethicone - emolient niekomedogenny, ma działanie wygładzające
Tocopheryl Acetate - antyoksydant
Parfum - zapach
Hydroxyehylcellulose - zagęstnik
PEG-8 Stearate - emulgator i humektant
Methylparaben - konserwant
Propylparaben - konserwant
Benzyl Alcohol - konserwant
CI 19140 - żółty barwnik
CI 15510 - pomarańczowy barwnik

Emolienty tworzą na skórze warstwę okluzyjną zapobiegającą odparowaniu wody z naskórka.
Emulgatory ułatwiają tworzenie się emulsji  i stabilizują ją, humektanty zapobiegają wysychaniu zbrylaniu się kosmetyku, a plastyfikatory zapobiegają kruszeniu się produktu.
Konserwanty zapobiegają rozwojowi drobnoustrojów w kosmetyku np. poprzez obniżenie aktywności wody.
Antyoksydanty  hamują działanie wolnych rodników, przez co opóźniają procesy starzenia się skóry.
Hydrofilowa substancje nawilżające ułatwiają innym składnikom przenikanie przez warstwę rogową.

Wbrew kilku substancjom, których niektóre z Was unikają jak ognia (np. parafiną) kosmetyk nie robi krzywdy skórze, wręcz przeciwnie! Ja i moja skóra jesteśmy zachwycone, więc najwyższy czas podsumować Palmer'a:

+ nawilżanie
+ odżywianie
+ poprawa wyglądu rozstępów
+ ekspresowe wchłanianie
+ brak tłustej warstwy po aplikacji
+ wygodne opakowanie z pompką
+ wydajność
+ piękny zapach
+ cena (21,90zł/400ml na doz.pl)
+/- dostępność

Nic więc dziwnego, że balsam dostaje ode mnie maksymalną ocenę:




I trafia na moją listę hitów kosmetycznych :) Pamiętam liczne zachwyty nad tymi produktami, jakie wyczytałam w brytyjskich gazetach. na chwilę obecną mogę się do nich przyłączyć :) W najbliższym czasie postaram się opisać Wam masełko do ust tej samej marki.

Zastanawiacie się gdzie kupić to cudo? Niestety ani w Rossmannie, ani w Super-Pharm, ani w Naturze czy Hebe go nie znajdziecie. Produkty Palmer's są dostępne w dobrych aptekach (np. DOZ.pl, Apteki1) ale na szczęście producent pomyślał i na jego stronie możecie znaleźć najbliższego sprzedawcę. Wystarczy kliknąć tutaj i już wiecie gdzie biec po swój balsam Palmer's :)

Pozdrawiam i życzę miłego popołudnia

piątek, 18 stycznia 2013

Nie wPIENIaj mnie!

Witajcie!

Dzisiaj post o nieco przewrotnym tytule. Domyślacie się, o jakim kosmetyki będzie mowa?
Szampon do włosów? Pudło!
Żel pod prysznic? Spróbuj jeszcze raz!

Jesteście ciekawe co mnie tak wPIENIo? W takim razie zapraszam do dalszej części postu :)Za pewne każda z Was codziennie używa wielu kosmetyków do twarzy. Żele, mleczka, kremy, toniki, płyny... No właśnie - płyny. Te micelarne, bo o nich mowa, kilka lat temu szturmem podbiły nasze serca zajmując stałe miejsce na naszych półkach. Dla wielu z Was ideałem jest produkt Biodermy, którego sama niestety nie miałam okazji jeszcze używać (wszystko przede mną :) ). Dziś będzie mowa o kosmetyku, który stoi na drugim biegunie w stosunku do Biodermy - micelu Delia, który kosztuje około 7zł.

 
Buteleczka trafiła w moje ręce przez przypadek. Micel Bourjois się skończył, a ja skusiłam się na przedłużenie rzęs. Tym samym pilnie potrzebowałam nowej buteleczki. Udałam się do drogerii, chwyciłam nową butelkę Bourjois i udałam się do kasy. Niestety, zastała mnie tam niemiła niespodzianka w postaci zepsutego terminalu :/ W portfelu miałam zaledwie kilku złotych w portfelu, więc nie pozostało mi nic innego jak chwycić Delię, zapłacić i w domu zabrać się za testowanie :)

Miałam nadzieję, że ten przypadkowy zakup okaże się być co najmniej przyzwoity. Niestety mam wobec niego mieszane uczucia.
Teoretycznie spełnia swoją funkcję - oczyszcza. Jednak bez szału bo ładnych kilka wacików trzeba zużyć. Po jego użyciu mam poczucie, że dobrze zmyłam makijaż oczu ale niestety pozostawia lekko lepki film przez moment od zastosowania. To jest wielki minus tego produktu.
Rzęsy na tej operacji na szczęście nie cierpią ;)
W związku z ilością, jaka jest potrzebna do jednorazowego zmycia makijażu produkt ten jest o wiele mniej wydajny niż wspomniany na początku Bourjois. Do tego paskudnie się pieni - popatrzcie na zdjęcie! Prawdopodobnie dlatego stosowanie tego płynu jest średnio przyjemne i z czasem zaczęło mnie najzwyczajniej w świecie irytować.
Największą zaletą tego micela jest cena - Bourjois jest ciut droższy, a Bioderma jeszcze droższa. W dodatku na jego nieszczęście przeczytałam na kilku blogach zachwyty nad jeszcze tańszym micelem Be Beauty dostępnym w Biedronce, więc najwyraźniej da się zrobić tani micel przyzwoitej jakości :) Biedronkowy zostawiam na kolejną sytuację, kiedy w portfelu będzie grzechotać zaledwie kilka monet, a tymczasem biegnę do łazienki 10 raz myć twarz i wykończyć Delię, aby jutro z czystym sumieniem pójść do Rossmanna po micel Bourjois ;)

Podsumowanie:
+ cena
+ dostępność
- wydajność
- pienienie
- pozostawianie lepkiej warstwy

Jak widzicie micel Delii nie należy do najbardziej udanych produktów. Jeżeli nie macie nic innego pod ręka to jest ok, ale jeżeli zastanawiacie się na Delią, Bourjois lub AA bez wahania zdecydujcie się na drugi lub trzeci!

Podsumowując płyn micelarny Delia dostaje ode mnie




i mam dziwne wrażenie, że więcej się nie spotkamy ;)

czwartek, 17 stycznia 2013

Denko - odsłona pierwsza

Witajcie!

Tak jak zapowiadałam - dzisiaj pokażę Wam efekt ostatnich porządków, czyli pierwsze denko :)
Skromne bo skromne, ale i tak cieszę się, że w końcu udało mi się zużyć cokolwiek (no, nie licząc żelu pod prysznic, który mama wyrzuciła i nie załapał się na zdjęcie) :)


Kilka produktów faktycznie pokazało swoje dno, a dla kilku czas już minął i należało pokazać im inne dno - kosza na śmieci.

Zacznę od kosmetyków do włosów:


Kallos, maska do włosów Placenta
Bardzo sympatyczna maska do włosów. Zmiękcza je i ułatwia rozczesywanie. Zauważyłam też znaczną poprawę ogólnej kondycji włosów - były nawilżone i błyszczące. Niestety litr tej maski to dla mnie za dużo, po jakimś czasie zaczęła mnie męczyć. Jest całkiem niezła, ale nie wiem czy kupię ją ponownie.
Ogólna opinia: 4
Czy kupię ponownie: nie wiem
Następca: Maska Kallos Latte, kupiona na targach

Wella, Shock Waves, Krem mocno utrwalający
Całkiem niezły produkt. Dobrze sprawdzał się do utrwalania loków w czasach, gdy miałam krótsze włosy. Te czasy raczej nie wrócą dlatego z resztką Shock Waves żegnam się bez żalu. Polecam szczególnie do układania lekko potarganych fryzur lub loków, z włosów maksymalnie półdługich.
Ogólna opinia: 4
Czy kupię ponownie: raczej nie - nie planuję skracać włosów
Następca: żel do włosów Joanny/ pianka Taft

Taft, Jedwabisty wosk do włosów
Kupiłam w celu dyscyplinowania włosów spiętych w kucyk - niestety naturalnie układają się a'la grzywa króla lwa i niczym nie da się tego podpiąć (no dobra, może tona spinek by dała radę - elektromagnesie, trzymaj się z daleka ode mnie!). Niestety wosk to nie kosmetyk dla mnie. Nie podoba mi się połysk po jego zastosowaniu, czuję się jakbym miała tłuste włosy. Zamiast wosku wybrałam matową pastę do włosów, a on zapomniany stał na półce już dłuższy czas. W końcu poszedł do kosza.
Ogólna opinia: 2
Czy kupię ponownie: nie
Następca: jako nabłyszczacz - olejek w sprayu Kallos, jako dyscyplinator niesfornych kosmyków - pasta matująca Schwarzkopf

Po włosach nadszedł czas na kosmetyki do ciała. Niestety zajmują sporą część moich zapasów a ubywać , jak na złość, nie chcą.


Isana, krem do rąk z mocznikiem
Mój ulubiony krem do rąk! Wspaniale nawilża i odżywia dłonie, a także doskonale chroni je przed działaniem chemii (dom + pracownia) i mrozu. Do tego jest bardzo wydajny!
Ogólna opinia: 6
Czy kupię ponownie: zdecydowanie tak
Następca: Nivea, krem Błyskawicznie Nawilżający - bo Isany brakło w Rossmannie :(

Avon, Foot Works peeling do stóp
Chodząca masakra. Peeling miał bardzo delikatne drobinki, więc po jego zastosowaniu bardziej wypeelingowane były dłonie od stóp. Dla stóp nie robił absolutnie nic. Jedyną jego zaletą jest cena ale to za mało. Kolejny bubel od Avonu, chyba już nic u nich nie zamówię.
Ogólna opinia: 1
Czy kupię ponownie: na pewno nie
Następca: ciągle szukam, polecicie mi jakiś dobry peeling do stóp? :(

Sephora, Balsam do ciała o zapachu pralinek
Koszmar do kwadratu. W opakowaniu ma bardzo ładny zapach ale to jego jedyna zaleta. Na ciele po chwili zaczyna okropnie śmierdzieć. Jest bardzo rzadki, przez co niewydajny. Dodatkowo nie robi nic - po jego dłuższym stosowaniu zauważyłam wręcz wysuszenie skóry, a przecież nie po to smarujemy ją balsamami! Nigdy więcej pielęgnacji do ciała Sephora - miałam kiedyś peeling i żel pod prysznic i również dobrze ich nie wspominam.
Ogólna opinia: 1
Czy kupię ponownie:na pewno nie
Następca: balsam Palmer's Cocoa Butter

Rzućmy okiem nieco wyżej - pora na twarzowe denko :)


Himalaya Herbals, Maseczki do twarzy z miodlą indyjską/ maseczka błotna
Bardzo sympatyczne maseczki, używałam ich na zmianę. Obydwie mają działanie matujące, oczyszczające i ściągające pory. Błotna nieco bardziej oczyszcza, zmiękcza i uelastycznia skórę, a ta z miodlą korzystnie wpływa na wygląd cery eliminując wypryski, chłodzi i wygładza ją. Byłam bardzo zadowolona z tych maseczek, zużyłam już chyba po 3 tubki każdej.
Ogólna opinia: 5
Czy kupię ponownie: nie wiem
Następca: Obecnie mam w zapasach Lushową Mask of Magnaminty ale na pewno i te maseczki wrócą do mojej łazienki :)

Himalaya Herbals, żel do mycia twarzy z miodlą indyjską
Na początku miałam mieszane uczucia w stosunku do tego żelu. Ma nieco dziwną, galaretowatą konsystencję i kiepsko się pieni. Po jakimś czasie udało mu się zdobyć moje serce, gdyż doskonale robi to, co robić powinien - oczyszcza skórę. Dodatkowo ma przyjemny, świeży zapach i optymistyczny kolor - w sam raz na senne poranki! Po jego użyciu buzia jest czysta i odświeżona, pory są mniej widocznie a skóra jest matowa. Zużyłam już kilka tubek i na pewno na tym kariera tego żelu na mojej twarzy się nie skończy ;)
Ogólna opinia: 5
Czy kupię ponownie:zdecydowanie tak
Następca: żel Choisee z lawendą i ylang-ylang

Nivea, żel do mycia twarzy z peelingiem
Sama nie wiem... Znalazłam go w czeluściach łazienki, więc chyba za bardzo go nie lubiłam. Z tego co pamiętam chyba nieźle oczyszczał ale drobinki były za ostre do twarzy. Wbrew temu, co pisze producent na opakowaniu, do codziennego stosowania na pewno się nie nadaje! Mam również wrażenie, że pogarszał mi stan cery, dlatego o nim zapomniałam na dobre.
Ogólna opinia: 2
Czy kupię ponownie: zdecydowanie nie
Następca: peeling morelowy Himalaya Herbals

Pozostając w tematach twarzowych przyszła kolej na kilka produktów do ust.


Himalaya Herbals, balsam do ust
Ot taki średniaczek. Ani wybitny, ani beznadziejny. Zdecydowanie lepiej sprawdza się latem niż zimą, jest lekki, ma przyjemny zapach i dobrze współpracuje z pomadkami. Spierzchniętych ani popękanych ust nie wyleczy ale na pewno temu zapobiega.
Ogólna opinia: 3+
Czy kupię ponownie: raczej nie
Następca: Carmex/Tisane/Blistex/Masełka Nivea do ust ;)

Ziaja, Blubel owocowe błyszczyki do ust
Jaki błyszczyk? Przecież to zwykła wazelina z dodatkiem barwników i aromatów. Podobają mi się wygodne dziubki w tubkach, jednak odkąd poznałam wazeliny Vaseline (Unilever UK) tych już nie używam.
Ogólna opinia: 3
Czy kupię ponownie: raczej nie
Następca:Vaseline o zapachu creme brulle i różanym

Na sam koniec rodzynek - jedyny przedstawiciel kolorówki


Clinique, Podkład Supermoisture
Wspaniały podkład. Nawilża, doskonale się rozprowadza, lekko kryje i świetnie ujednolica odcień skóry. Ale kto do licha wepchnął do niego te szatańskie drobinki? Jak chcę się rozświetlić to kupię rozświetlacz/bronzer a nie podkład. Clinique, why!? :(  Inaczej byłby to ideał a tak, z powodu drobinek na nosie, na czole na brodzie... zdradziłam go z Super Balanced. Nie myślcie, że drobinki te są tożsame z brokatem - wręcz przeciwnie, należą do gatunku delikatnych. Jednak nie zawsze, i nie wszędzie mam ochotę się rozświetlić. Plusem jest wygodna tubka, z której dało się wydobyć podkład niemalże do końca (co widać na zdjęciu).
Ciekawostka - ilość drobinek jest zależna od odcienia, jedne są bardziej mieniące niż drugie
Ogólna opinia: 5
Czy kupię ponownie: raczej nie
Następca:Clinique SuperBalanced?Bourjois Healthy Mix/ Missha Perfect Cover

Uff, pierwsze denko za mną. Nie jest tak imponujące jak Wasze ale od czegoś trzeba zacząć. Mam nadzieję, że uda mi się bardziej zmobilizować i zacząć więcej zużywać niż będzie mi przybywać ;)

wtorek, 15 stycznia 2013

Styczniowy haul

Witajcie!

Tak jak Wam obiecałam dzisiaj pokażę kilka nowych styczniowych nabytków (no dobra, Hoolę kupiłam w ostatnich dniach grudnia) ;)


Jak widzicie na zakupach najbardziej skorzystały moje włosy :)

Zacznę od tego, czego jest tym razem najmniej - od kolorówki.
Na pierwszy ogień idzie wyczekana i upragniona Hoola. Bardzo długo miałam na nią chrapkę i ostatecznie skusiła mnie promocja w Sephorze -30% na całą kolorówkę. Tym sposobem kupiłam Hoolę w bardzo atrakcyjnej cenie 101,50zł (zamiast chyba 145zł) i dołączyła w mojej szufladzie do świątecznego prezentu - Dallas :) 


Piękna puszeczka jest prezentem od mojej dobrej koleżanki Justynki :) Nie macie pojęcia jaką radość sprawiła mi paczuszka-niespodzianka w skrzynce :D
Puszka kryje limitowaną, różaną wersję wazeliny do ust (wersję Creme Brulle opisałam tutaj) i ma wspaniały zapach różanego nadzienia do pączków :) Baaardzo apetyczny!


Kolejnym zakupem jest henna, a właściwie dwie, w żelu Refectocil. Wybrałam czarną i brązową, a dodatkowo kupiłam kilka akcesoriów (pędzelek, podkładki), które darowałam sobie na zdjęciu.
Pierwsze użycie za mną (oficjalnym testerem została moja babcia) i jestem bardzo zadowolona. Hennę wygodnie się nakłada i nadaje ładny, równy kolor (pomieszałam obydwa odcienie w stosunku 1:1). Bez problemu pokryła siwe włoski. Z czasem pewnie zaopatrzę się w więcej kolorów (na pewno kupię rozjaśniającą, jasno brązową i grafitową).


Kupiłam także aż jeden kosmetyk do ciała. Niedawno zdenkowałam krem do rąk Isana z mocznikiem i pilnie musiałam zaopatrzyć się w nowy krem. Niestety odwiedzenie trzech Rossmannów spowodowało u mnie nie lada złość - wszystkie Isany z mocznikiem zaginęły w tajemniczych okolicznościach i pilnie musiałam wybrać inny krem. Na szczęście z pomocą przyszła mobilna aplikacja KWC. Jeżeli jeszcze jej nie zainstalowałyście to gorąco Wam ją polecam! Aplikacja jest dostępna na Androida i Iphone. Zeskanowałam kody kreskowe kilku kremów i finalnie do koszyka trafił Błyskawicznie nawilżający krem Nivea. Mam nadzieję, że sprawdzi się co najmniej przyzwoicie!


Zakupy mniejszościowe już Wam pokazałam, więc najwyższy czas przejść do włosowych :D
Zacznę od produktu, o istnieniu którego nie miałam wcześniej zielonego pojęcia. Przy okazji zakupów hennowych znalazłam nabłyszczający olejek do włosów Kallos. Kosztował raptem 4zł, więc nic nie stało na przeszkodzie do zakupu. Użyłam tego produktu na razie dwukrotnie i powiem Wam, że póki co jestem zachwycona! Będę zdawała Wam relację z dalszego używania - mam nadzieję, że mój entuzjazm nie minie wraz z ubytkiem produktu w butelce ;) Na chwilę obecną mogę z czystym sumieniem pochwalić atomizer, dzięki któremu produkt trafia na sporą powierzchnię włosów. Obawiałam się wielkiego strumienia olejku skierowanego w jedno miejsce i, jak widać, bardzo się pomyliłam! Na razie jest to najmilsza niespodzianka, jaką sprawił mi Kallos w ciągu ostatnich miesięcy :)


Przechodząc obok sklepu Yves Rocher przypomniałam sobie o malinowej płukance do włosów, dosyć popularnej w blogosferze :) Chciałam najpierw wypróbować znacznie tańszą płukankę Marion, jednak mimo odwiedzenia wielu większych i mniejszych drogerii nie udało mi się jej nigdzie znaleźć.  Płukanka YR kosztuje jakieś 24-25zł i niestety jest oznaczona zieloną kropką, co oznacza, że nie obowiązują na nią kupony rabatowe itp. Miałam jednak szczęście, bo aktualnie płukanka jest w promocji i kosztuje ok 14zł (i tak sporo jak na 150ml), więc skusiłam się na butelkę. Ciekawe czy da jakikolwiek efekt na moich włosach ;)


Kolej na moje pierwsze kosmetyki od Green Pharmacy. Produkty tej firmy ostatnio zalały blogosferę, a promocja w Naturze dodatkowo zachęciła mnie do zakupu :) Kusiło mnie jeszcze masło do ciała z olejem arganowym i figą ale wspomnienie zapasów tego typu kosmetyków w mojej szafce skutecznie odwiodło mnie od jego zakupu ;)
Finalnie w koszyku wylądowały olejek łopianowy z czerwoną papryką oraz eliksir ziołowy w sprayu. Jeszcze nie miałam okazji wypróbować tych produktów ale jestem ich bardzo ciekawa. Widziałam sporo interesujących produktów tej marki, więc jeśli te dwa kosmetyki nie okażą się kompletną porażką, i tym samym nie zrażą mnie do Green Pharmacy, to na pewno zobaczycie na blogu kolejne produkty spod ich znaku ;)


Zakupy skromne, szczególnie na polu kolorówki :D Jestem z siebie dumna, że nic więcej mnie nie skusiło w ostatnim czasie :) Jeszcze bardziej cieszy mnie fakt, że udało mi się wykończyć kilka produktów (a kilka nietrafionych lub długo nieużywanych - wyrzucić), co oznacza, że za niedługo zobaczycie na blogu pierwsze post o kryptonimie DENKO :D