wtorek, 30 października 2012

Ciągłe poszukiwania idealnego nude

Witajcie!

Jak tytuł wskazuje poszukiwania są długie, mozolne i mało owocne. Szminka była za jasna, za ciemna, za różowa, za pomarańczowa... Zawsze nie taka jakiej chce! :(
Przy okazji ostatniej wizyty w Naturze moje oczy napotkały szminkę Essence z limitowanej edycji Wild Craft w odcieniu Rosewood Hood.
Na pierwszy rzut oka odcień jest idealny! Ale czy w następnych szminka zasłużyła na miano tej idealnej? Zapraszam do recenzji :)
                               
Pierwsze co mi się spodobało to kolor - piękny czysty beż bez nawet najmniejszej domieszki różu, super! Testy na ręce potwierdziły dopasowanie koloru pomadki do odcienia mojej skóry:

                                                                                       
Tym sposobem szminka znalazła się w moim posiadaniu. Jak (mam nadzieję) widać, szminka ma bardzo intensywny połysk.  Pobiegłam do auta i nie mogąc wytrzymać ani sekundy dłużej pomalowałam się nią od razu.

I co dalej? Niestety jeden wielki klops. Entuzjazm minął. Użyłam jej jeszcze kilka razy i oto moje spostrzeżenia:
Szminka ma fajną, lekką konsystencję i bardzo łatwo się aplikuję - nazwałabym ją bardziej błyszczykiem albo nawet masełkiem w sztyfcie niż pomadką. Dzięki temu szminka pozostawia na ustach delikatną warstwę, która je nawilża ale jednocześnie do niczego się nie klei (nie znoszę klejących się włosów do mazideł do ust!). Niestety sprawia też, że szminka jest bardzo nietrwała. 
Ogromnym minusem jest nierówne krycie - kolor nie dość, że podkreśla każdą, nawet najmniejszą, suchą skórkę to wchodzi gdzie tylko się da przez co efekt jest niezbyt estetyczny - próbowałam nałożyć mniej, więcej i zawsze efekt ten sam przy czym im więcej pomadki tym gorzej.

W świetle - doskonale widać nierównomierny kolor i mizerne krycie

W cieniu - równie źle, widać wszystkie wady pomadki jak na dłoni
Podoba mi się opakowanie szminki: czarne, zamykane na klik (chociaż raz w torebce mi się otwarło), z okienkiem, przez które widać kolor.
Nie będę ukrywać, że zadowolona z produktu nie jestem - kolor jest idealny ale cała reszta pozostawia naprawdę wiele do życzenia. To moja pierwsza szminka Essence i nie wiem czy jeszcze jakąś zakupię bo chyba trochę się zraziłam. Całe szczęście, że kosztowała grosze - wykorzystam na makijaż w laboratorium, gdzie dobrze wyglądać nie muszę a jednocześnie nie lubię mieć suchych ust ;)

Czas na ostateczny werdykt:
+ idealny kolor
+ cena
+ nieklejąca konsystencja
+ nawilżanie
- nierównomierne rozkładanie koloru
- nietrwałość
W sumie szminka dostaje ode mnie 
Doceniam głównie jej delikatną konsystencję i właściwości nawilżające. A mogło być tak pięknie...

                               
Essence ma w ofercie jeszcze jeden odcień - fioletowy. Próbowałyście?

Dla pocieszenia dodaję coś, co z Wild Craft mi się spodobało a mianowicie pędzelek :)


Dwustronny, mięciutki - powinien sprawdzić się idealnie podczas wyjazdów.
Podobały mi się jeszcze cienie i rozświetlacz ale mam już podobne więc posłuchałam głosu rozsądku ;)
Obserwując blogi zauważyłam, że większość z Was ma coś z Wild Craft - jedne są bardziej a inne mniej zadowolone. Żałujecie swoich zakupów (lub tego, że nie kupiłyście)? 

czwartek, 25 października 2012

Zmywaj się i to jak najszybciej!

Witajcie!

W ostatnim poście przeczytałyście recenzję mojego wakacyjnego odkrycia czyli supertrwałych kremowych cieni Maybelline. Jak się domyślacie, trzeba te cienie czymś zmyć. Najlepiej szybko i ekonomicznie.
Tym samym przedstawiam Wam dzisiaj drugie z moich tegorocznych urlopowych odkryć - 2-fazowy płyn do demakijażu oczu Bielenda Bawełna.
  
 Płyn wg producenta jest bezzapachowy, jednak ja wyczuwam bardzo delikatny aromat (można to zwalić na czujny nos chemika bo mama nie czuje nic ;) ).
Jedna warstwa ma kolor różowy, natomiast druga jest przezroczysta, co zresztą widać na poniższym zdjęciu:


                                                                                                                                                             
Bardzo podoba mi się opakowanie kosmetyku - jest przezroczyste więc dokładnie widać zarówno stopień wymieszania faz jak i pozostałą ilość kosmetyku. Zakrętka jest solidna - słychać delikatne klik po zakręceniu co sugeruje dokładne zamknięcie opakowania. Ogólnie wolę kosmetyki zakręcane niż z typowym zamknięciem, jakie ma niestety większość kosmetyków. Zakrętka jest bardzo szczelna - nic podczas wakacji ani po drodze mi się nie wylało. Plusem jest też odpowiednia średnica dziurki, przez którą wydostaje się produkt - bez problemu można wylać na wacik odpowiednią ilość płynu, dzięki czemu jest on naprawdę wydajny. Możecie to zaobserwować na zdjęciach - używam go od początku sierpnia prawie codziennie a nie ubyło jeszcze nawet pół butelki.

                                                                                           
Przejdźmy do działania:
Deklarowane przez producenta składniki kosmetyku (bawełna, kwas hialuronowy i keratyna) faktycznie znajdują się w preparacie i to w pierwszej połowie składu więc za to Bielenda ma plus.
Kosmetyk, w przeciwieństwie do wielu tego typu, nie pozostawia tłustej warstwy na powiekach, co bardzo mi się podoba. A jak zmywa makijaż? Zobaczcie same! :)
Zachwalałam Wam trwałość cieni Color Tattoo wiec nie mogłam ich nie użyć do tego testu! Nam nimi znajduje się liner Essence a na samej górze tusz wodoodporny.
   

                       
Jak (mam nadzieję) widzicie warstwy kosmetyków są dosyć solidne. Nałożyłam odrobinę Bielendy na patyczek kosmetyczny, przejechałam dwukrotnie po dłoni i oto efekt:
                               
                                 
Jak widać producent nie stara się nabić nas w butelkę bo kosmetyk faktycznie zmywa nawet najmocniejszy tusz wodoodporny i liner, w dodatku nie brudzi wszystkiego dookoła.
Fajnie, że do tego jest bardzo tani (kupiłam w promocji w Hebe za ok. 5zł/125ml). Jedynym aspektem, do którego mam pewne wątpliwości to obiecywana poprawa stanu rzęs - używam odżywki Mavali więc ciężko mi stwierdzić, czy ten płyn faktycznie pomaga rzęsom. Jestem jednak pewna, że im nie szkodzi i ich nie wyrywa.

Podsumowując:
+ opakowanie
+ wydajność
+ świetnie zmywa makijaż
+ nie zostawia tłustej warstwy
+ nie szkodzi rzęsom
+ cena i dostępność
- nie zauważyłam

Tak więc bawełniana dwufazówka chyba jest moim ideałem w tej kategorii i otrzymuje zasłużone



Ja jestem z tego produktu bardzo zadowolona ale nie wykluczam wypróbowania innych wersji np. tej z czarną oliwką. Lubie dwufazowe płyny Bielendy? Macie wśród nich swojego faworyta? Zapraszam do komentowania! :)

wtorek, 23 października 2012

COLORowe TATTOO'aże na powiekach

Witajcie!


Jak o sentymentach mowa to po Rimmelu przyszła pora na Maybelline.
Podobnie jak Rimmelowską szafę Maybelline przez długi czas omijałam większym bądź mniejszym ale ciągle łukiem. Zbliżyłam się tylko dwukrotnie i byłam średnio lub kompletnie niezadowolona z zakupu. Wszystko zmieniło się gdy pojawiły się ONE. Kremowe cienie w pięknych słoiczkach i ładnych kolorach podbiły moje serce jak tylko zobaczyłam je w Internecie. Ochom i achom na ich widok nie było końca ruszyłam więc do sklepów. Tam czekała na mnie seria rozczarowań. Mimo odwiedzenia kilku Rossmannów, Natur, Super-Pharm’ów i Hebe nowych cieni od Maybelline ani widu ani słychu. Po jakimś miesiącu poszukiwań prawdę mówiąc odpuściłam. Kilka dni później, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, znalazłam je przez przypadek w jednym z Rossmannów (w rankingu ‘nie po drodze mi do niego mógłby zająć spokojnie jedno z czołowych miejsc). Szybkie maźnięcie testerów, nieszybka decyzja i w koszyku wylądowały brązowy i turkus (a gdzie jest jakakolwiek zieleń ja się pytam? L ). Złożyło się idealnie, gdyż kilka dni później wyjeżdżałam na wakacje więc postanowiłam wystawić obiecywaną przez producenta 24godzinną trwałość cieni na ekstremalną próbę w tureckim klimacie.   Tak, dobrze myślicie – testowałam je także na plaży i basenie ;)
 
Testy wypadły nadspodziewanie dobrze - cienie dalej były tam gdzie powinny być czyli na powiece. Ba, nawet nie straciły ani blasku ani koloru! Jedyne co to lekko zrolowały się w załamaniu ale ze względu na temperaturę i wilgotność powietrza mogę im to wybaczyć. Równie dobrze sprawowały podczas dni wycieczkowych oraz wieczorami. 
Cienie zaskoczyły mnie łatwością aplikacji - są dosyć gęste i wygodnie nakłada mi się je syntetycznym pędzelkiem do korektora Sephory (z racji długich paznokci nie lubię aplikować nic palcem). Do pomalowania powieki wystarczy niewielka ilość cienia więc zastanawiam się czy kiedykolwiek uda mi się zobaczyć denka słoiczków ;) 
Udaje się nimi nawet blendować odcienie (pewnie pomógł w tym ich metaliczny efekt), dzięki czemu mogłam cieszyć się ładnym, turkusowo-brązowym makijażem :)
Chwilę po aplikacji cienie zastygają i są już niemalże nie do ruszenia więc operację łączenia kolorów należy wykonać możliwie jak najszybciej.
 
Niestety wakacje, jak wszystko co miłe, szybko się skończyły spakowałam więc cienie do kosmetyczki i wróciłam do domu. Tutaj spisują się jeszcze lepiej gdyż nie rolują się w załamaniu powieki a nie używam pod nie bazy (powieki mam tłuste). Tym samym obietnica 24h 'tatuażu' wydaje się nie być zwykłym chwytem marketingowym aczkolwiek nie ośmielę się tego sprawdzić spędzając noc w makijażu ;)
Tak czy owak wrzesień powoli dobiegał końca i należało pomyśleć o makijażu na uczelnię. Tym sposobem w moim posiadaniu znalazł się odcień taupe, który w przeciwieństwie do swoich poprzedników jest matowy. Idealnie nadaje się do makijażu dziennego i całkiem nieźle współpracuje z matowymi pudrowymi cieniami.

Oto moje kolory:

Od góry: 20 - Turquoise forever, 35 - On and on bronze i 40 - Permament Taupe



Na pierwszy rzut oka widać zarówno różnicę w efekcie między taupe i pozostałymi odcieniami oraz bardzo mocną pigmentację wszystkich trzech kolorów.

Tak cienie prezentują się w słoiczkach:

Dodatkowo popatrzcie jakie one mają śliczne opakowania!


Od razu widać kolor, bez różnicy którą stroną położymy te urocze słoiczki :)

Dodatkową zaletą jest fakt, że słoiczki są zabezpieczone paskiem folii (co widać na zdjęciu) więc mamy pewność, że nikt wcześniej nie grzebał w naszym kosmetyku :)
Podoba mi się też dostępność testerów w Rossmannie co również zmniejsza szansę na zakup otwartego produktu. Szkoda, że można je dostać w niewielu Rossmannach - nie widziałam ich jeszcze ani razu w promocji. Cena około 24zł to niedużo ale porównując do wkładów Inglota jednak sporo więcej. Podobają mi się jeszcze szary i fioletowy ale ciągle zastanawiam się czy kupić, w końcu to prawie 50zł, ile cudeniek Essence/Catrice/Kobo ja za to kupię ;) Martwi mnie stosunkowo uboga gama kolorystyczna. Marzy mi się m.in. niedostępna w Polsce zieleń.

Podsumowując:

+ pigmentacja
+ wydajność
+ trwałość i wodoodporność
+ łatwość aplikacji
+ efekt
+ opakowanie
- dostępność
- cena 
- uboga gama kolorystyczna

Podsumowując ocenę cienie otrzymują sprawiedliwą 4 gdyż cenę (a raczej brak promocji) wiążę z kiepską dostępnością, przynajmniej w moim regionie :)



Lubicie cienie w kremie? Próbowałyście Color Tattoo? A może znacie inne godne polecenia trwałe cienie?
Zapraszam do komentowania! :)



poniedziałek, 22 października 2012

RimmeLOVE pomadki

Do marki Rimmel mam lekki sentyment od czasów gimnazjalnych, kiedy to Rimmel i Maybelline należały do moich ulubionych marek i 90% mojej kosmetyczki było wypełnionych produktami tych firm. Czasy się zmieniły, w kosmetyczce zagościły kosmetyki o klasę a nawet kilka klas lepsze i z Rimmelo-Maybelinowskich produktów zostało tylko kilka. Skupiając się na Rimmelu lubiłam ich lakiery do paznokci i błyszczyki (Vinyl Lip i Stay Glossy). W zeszłym roku kupiłam nowy błyszczyk, nie polubiliśmy się. Zamiast lakierów mam pożelowane paznokcie. Został tylko ulubiony Stay Glossy.
Kiedy to kompletnie przestałam zwracać uwagę na Szafy Rimmel wizażowe błyszczykomaniaczki odkryły szminki Lasting Finish. Broniłam się długo ale skuszona niską ceną (w promocji około 13zł) oraz nowymi odcieniami sygnowanymi przez Kate Moss uległam i wyszłam z drogerii  z 3 pomadkami, co było nie lada wyczynem bo spokojnie mogłam wybrać z 10 odcieni :D Bardzo podoba mi się gama kolorystyczna - czerwienie, róże, brązy, nude, pewnie i jakiś fiolet by się znalazł a nawet czarny! Jestem pewna, że każda z Was wybierze coś dla siebie (i to pewnie nie jedną! ;) )
W moje ręce trafiła jedna pomadka z serii podstawowej (050 Paradise) i 2 z kolekcji Kate Moss (14 i 10).
Pomadki są fantastyczne. Cena sprawia, że nawet fantastyczne do kwadratu. Mają wspaniałą kremową konsystencję co oznacza, że delikatne maźnięcie już barwi usta a efekt kolorystyczny można stopniować.  Szminka nie wysusza ust i nie podkreśla suchych skórek, a ponadto nie gryzie się z balsamami do ust.
Podoba mi się zapach - typowy szminkowy, w wersji Kate Moss nieco bardziej pudrowy, ale mojemu nosowi odpowiada ;)
Pomadki są bardzo wydajne. Paradise używam bardzo często a ubytek jest stosunkowo niewielki.
Plusem jest też stosunkowo proste opakowanie, zamykane na wyraźny 'klik', dzięki czemu nie grozi nam torebka cała pomazana pomadką. Fajnie, że konkretne serie mają swoje wersje kolorystyczne opakowań (klasyczne są perłowe (fioletowe?), klasyczne z serii Kate Moss są czarne natomiast matowe mają opakowanie w kolorze czerwieni.

Najwyższy czas na odcienie:

LASTING FINISH 050 PARADISE


Na chwilę obecną to mój ulubiony odcień. Paradise to ładny ciepły brąz z delikatną perłą (nie mylić z drobinkami!). Efekt jest absolutnie nienachalny. Podoba mi się, że ten odcień nadaje się zarówno
na dzień jak i na wieczór, na lato i na zimę. 

LASTING FINISH BY KATE 105


105 należy do matowej serii sygnowanej przez Kate Moss. W opakowaniu wydaje się być różem złamanym brązem jednak na ustach daje efekt raczej odwrotny (domieszka brązu jest spora). Jak widać na ustach stosunkowo niewiele różni ją od Paradise. Pomadka, wbrew nazwie, wcale nie jest w pełni matowa - moim zdaniem jest to raczej satynowa bardzo delikatna perła, do matu a'la seria matowa MAC jest jej naprawdę daleko. Szkoda, że pomadki z tej serii są dostępne w Polsce jedynie w 5 odcieniach z czego 4 są dosyć podobne do siebie - być może zakupię jeszcze 104 ale nie jestem pewna. Szkoda, że nie ma w ofercie pozostałych kolorów - brakuje mi szczególnie czerwieni.

LASTING FINISH BY KATE 10


Oto ponoć ulubiony kolor samej Kate Moss - soczysta, wibrująca czerwień. Ciepła, owocowa, z charakterystycznym szminkowym połyskiem. Kolor jest piękny, nasycony jednak nie obejdzie się bez konturówki. Nawet  delikatna warstwa nadaje ustom bardzo nasycony odcień warto przez co nie nadaje się ona do malowania w biegu (co widać na swatchu). Odcień typowo wieczorowy, polecam fankom czerwonych ust, ja jestem zachwycona!

LASTING FINISH BY KATE 14


14 to typowy beżowy nudziak ze sporą domieszką różu, która ujawniła się dopiero na ustach.
10 to bardzo ładny delikatny odcień z delikatnym połyskiem, który pasuje zarówno do makijażu dziennego jak i do smoky eyes. Bardzo ubolewam nad ilością różowego pigmentu - miałam nadzieję, że znalazłam mój perfect nude ale niestety jest dla mnie za chłodny.

Porównanie odcieni na dłoni:


Od lewej: 14, 050, 105 i 10.
Jak widać nudziakowa 14 jest o wiele chłodniejsza od Paradise i 105. Na tym zdjęciu ciężko odróżnić 'matowy' odcień od pozostałych i dokładnie widać, że do matu mu daleko więc fanki tego efektu mogą być zawiedzione. Testy pozostałych kolorów pokazały, że odcienie 101-104 są bardziej matowe - jeśli dorwę w promocji 104 to pokażę porównanie.

Podsumowanie:
+ gama kolorystyczna
+ cena
+ wydajność
+ opakowanie
+ efekt na ustach
+ nie wysusza
 - mat nie jest w pełni matowy,

Łącznie Lasting Finish otrzymują zasłużone 4+ :)






Cieszę się, że dotarły do nas pozostałe odcienie (albo co najmniej ich większość) klasycznej serii by Kate. Kto wie, może kiedyś doczekamy się pozostałych matowych?
A Wy używacie szminek Rimmela? Jakie są Wasze faworytki? A może wolicie macie inne tanie szminkowe hity? Zapraszam do komentowania! :)

środa, 17 października 2012

BBmania od wschodu do zachodu

Witajcie!

Dzisiaj będzie o kremach BB i 'BB', których ostatnimi czasy jest prawdziwy wysyp.
Od azjatyckich specyfików po rodzime marki - któraś z Was jeszcze nie ma takiego kremu w swojej kosmetyczce?
Sama stałam się fanką azjatyckich BB za namową koleżanki, która kupiła mi je na Ebayu. Jeden z nich (Missha Perfect Cover) pokochałabym miłością absolutną gdyby nie jeden drobiazg - zbyt jasny kolor. Entuzjastycznie podeszłam więc do testów kremów dostępnych w Polskich drogeriach i oto rezultaty:
W kategorii przystępnych cenowo kremów dostępne są 2 kremy Garniera, Eveline, Bielendy, Maybelline a ostatnio widziałam i Niveę. W jednej z gazet zauważyłam BB firmy Delia - wiecie coś o nim?
Przechodząc do rzeczy - pierwszy nieazjatycki BB otrzymałam w ramach testów. Krem Garniera ogromnie mnie zawiódł - kolor bardzo się odznaczał i szybko utleniał przez co był nienaturalny, krem zostawał na wszystkim co tylko dotknęło twarzy ale przede wszystkim spowodował wysyp pryszczy gigantów czego nie mogę mu wybaczyć. Testowałam go w różnych wariantach - bez kremu, na krem, bez podkładu, pod podkład, wiosną, latem, zimno, ciepło i ciągle byłam tak samo niezadowolona. Krem rzuciłam wgłąb szafki i wróciłam do używania podkładu Bourjoix Healthy Mix.
Jakiś czas później pojawiła się w sklepach nowość - BB do skóry tłustej od Garniera. Moje nastawienie było bardzo sceptyczne - w końcu ciągle miałam w pamięci horror, jaki zrobił mi na twarzy jego poprzednik. Mijałam go obojętnie w drogerii ale oczywiście pochlebne recenzje na Wizażu zrobiły swoje i przy okazji promocji w Naturze krem wpadł do koszyka ;)
Porównując te dwa produkty mogę z pewnością stwierdzić, że ten do skóry tłustej jest o wiele rzadszy, jaśniejszy (obie wersje do skóry śniadej a na swatchu widać, że różnica jest ogromna!), mniej kryjący i mniej błyszczący. Jest też o 10ml mniejszy (a cena ta sama, jak nie wyższa!) i ma wygodniejszy 'dziubek'.
Nie znika z twarzy przy pierwszym lepszym dotknięciu, nie powoduje efektu świecenia a'la bombka choinkowa i wygląda 100 razy bardziej naturalnie niż poprzednik. Optycznie ujednolica i wygładza twarz sprawiając, że wygląda o wiele zdrowiej. W przeciwieństwie do poprzednika ten krem jest moim przyjacielem i to na tyle, że zrezygnowałam dla niego z podkładu na jakiś czas (nakładam na krem nawilżający).
Posiadam jeszcze krem Bielendy ale czeka an wypróbowanie bo na razie jest za jasny :)
Kusi mnie jeszcze Eveline i ta Nivea ale ciągle wmawiam sobie, że po co mi tyle BB  na raz (a Nivea od jutro w promocji w Super-Pharm ;) ).

Azjatyckie BB (Missha i Skin79) jak widać są o wiele jaśniejsze i mają bardziej ziemiste odcienie od europejskich wersji. Mimo wszystko efekt Misshy jest dla drogeryjnych BB niedościgniony, przynajmniej na razie. Godne naśladowania są też higieniczne pompki obydwu kremów.




Od lewej - Missha Perfect Cover nr 23, różowy Skin79, Bielenda cera lekko opalona, Garnier do skóry tłustej kolor śniady i po prawej zwykły Garnier kolor śniady.
Jak widać różnica w kolorach jest ogromna, szczególnie dziwią mnie rozbieżności w dwóch Garnierowych kremach. Ciekawe, czy jasne odcienie Garniera nie będą ciemniejsze od lekko opalonej Bielendy ;)
Swatch powinien powiedzieć też coś na temat konsystencji - z drogeryjnych najgęstszy jest zwykły Garnier a najbardziej wodnisty ten do skóry tłustej, Bielenda to coś pomiędzy. Azjatyckie BB natomiast są ciut gęstsze niż Bielenda.


A tutaj opakowania. Jak widać Garnier do tłustej jest najmniejszy (40ml). Skin79 ma 40g choć wygląda na wiele więcej. Bielenda i zwykły Garnier mają prawie identyczne tubki 50ml, tyle samo znajduje się w opakowaniu Misshy.



 Podsumowując - europejskie BB bardziej przypominają kremy tonujące niż ich azjatyckich prekursorów, którymi są inspirowane. Mimo tego mocno trzymam kciuki, może ktoś tutaj wyprodukuje prędzej czy później połączenie właściwości Misshy z ciemnym odcieniem ;)

A Wy które BB przetestowałyście? Polecacie czy nie? Macie chrapkę na następne? ;)